FilmyRecenzjeStreaming

“Pięciu braci” – Spike Lee bez hamulców o Wietnamie [RECENZJA]

Wiktor Małolepszy
Źródło: materiały prasowe / Netflix

W świetle ostatnich wydarzeń w USA, których nagrania obiegły cały świat, wizualizując wielopokoleniową bezsilność i wściekłość trawiącą amerykańskie społeczeństwo, wielu, zamiast czytać opisy i opinie pod zdjęciami oraz filmikami, szuka sposobu na zrozumienie tych kwestii w sztuce – słuchając rapowanych kazań Kendricka Lamara, doznając uniesień nad prozą Jamesa Baldwina, czy obcując z indywidualistą afroamerykańskiego kina – Spikiem Lee. Od kilku lat trwa „wielki powrót” tego reżysera, zainicjowany nagrodzonym na Oscarach oraz w Cannes Czarnym Bractwem. Wraz z premierą tego filmu, Lee trafił narracyjnie na podatny grunt – epicentrum ruchu Black Lives Matter. Zawsze świadomie i otwarcie opierał swoje dzieła na rzeczywistym kontekście, wykorzystując swoje doświadczenie w tworzeniu rozrywkowego kina, żeby głośno opowiedzieć o bieżących problemach. W Czarnym Bractwie obśmiewał rasistowskie ruchy KKK, jednocześnie ostrzegając przed wzrostem podobnych nastrojów we współczesnych Stanach. Pięciu braci to natomiast buddy-comedy o powrocie weteranów do Wietnamu, którego tak naprawdę nigdy nie opuścili.

Paul, Otis, Eddie oraz Melvin po kilku dekadach przylatują do kraju, gdzie przed latami toczyli – jak nazywają ją tubylcy – amerykańską wojnę. I faktycznie, Wietnamowi w ujęciu Spike’a Lee początkowo daleko do znanego z wojennych filmów obrazu – wszyscy mówią ładnie po angielsku, przed hotelami znajdują się popularne fastfoody, a w klubie gra Marvin Gaye. Przybytek ten zresztą zwie się Apocalypse now, co chwile później zmienia się w pełnowymiarowy hołd, gdy bohaterowie przy akompaniamencie Wagnera wsiadają na prom i w myśl toposu katabazy zagłębiają się w głąb wietnamskiej dżungli, jednocześnie obcując z rodzącymi się przed nimi upiornymi wspomnieniami z czasów wojaczki. Przywódca naszej ekipy nawet wprost mówi, że widzi duchy – co noc rozmawia z piątym „bratem” – Normanem, byłym dowodzącym bandy, ich „Martinem i Malcolmem”, który zginął na froncie. To właśnie po jego ciało przyjechali starsi panowie. Szybko okazuje się, że poza duchową wiernością poległemu przyjacielowi, kieruje nimi przede wszystkim potrzeba wzbogacenia się. Podczas jednej z misji, naszych „pięciu braci” przejęło kilkadziesiąt szczerozłotych sztabek, mających służyć za zapłatę dla kolaborujących z Amerykanami Wietnamczyków. Panowie postanowili jednak ów skarb zakopać i po wielu latach po niego wrócić, przekazując go na pomoc uciskanym w Stanach Zjednoczonych Afroamerykanom.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]
Źródło: materiały prasowe / Netflix

Spike Lee łączy w Pięciu braciach kumpelską komedię z filmem o poszukiwaniu skarbu. Do tego dochodzą dominujące elementy kina wojennego, objawiające się nie tylko w licznych retrospekcjach, ale też w próbie budowania głębokiego profilu psychologicznego straumatyzowanych weteranów. Jest w tym podejściu pewna świeżość, rzadko na ekranie bowiem widz ma do czynienia z postaciami afroamerykańskich żołnierzy z PTSD i początkowo gra to całkiem nieźle – Lee, w charakterystyczny dla siebie sposób, wysadza fabularną narrację przebitkami z dokumentalnych nagrań wypowiedzi ważnych dla czarnej kultury osobistości, dostarczając przydatny kontekst. Jednocześnie nie udało mu się uniknąć dydaktyzmu, przejawiającego się wciskaniem w usta swoich bohaterów lekcji afroamerykańskiej historii, lub wręcz agresywnej perswazji, gdy bombarduje ekran brutalnymi zdjęciami i epatuje przejmującymi obrazami konfliktu w Wietnamie.

Jest to szczególnie problematyczne, ponieważ Pięciu braci w żadnym momencie nie zbliża się ciężarowo do mocy płynącej z archiwalnych nagrań, którymi Lee się posiłkuje. Chwilami wręcz ociera się o karykaturę, świadomie powielając ograne schematy wojennego kina, lub wrzucając sceny tak kiczowate i patetyczne, że nie da się powstrzymać przewracania oczami i mimowolnego spoglądania nimi na zegarek. Zawodzi to, w jaki sposób Lee opowiada o swojej rasie – wrzucenie zaangażowanych, ogranych szlagierów Marvina Gaye, wypowiedzi Muhammada Ali, czy cytatów doktora Kinga to za mało, żeby nazwać ten film udanym uchwyceniem „czarnej duszy”. Oczywiście, twórca Rób, co należy ma swoje przebłyski – kiedy słusznie zwraca uwagę na whitewashing wojny wietnamskiej przez amerykańską popkulturę, albo w kreacji rewelacyjnie granego przez Delroya Lindo Paula, czyli toksycznego agresora, na którym wojna szczególnie odcisnęła piętno. Lecz i tutaj Lee przejaskrawia, nakładając na jego głowę czapkę MAGA, którą w finałowych scenach przywdziewa biały opresor.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]
Źródło: materiały prasowe / Netflix

Nie ma rzecz jasna po co oczekiwać od Spike’a subtelności, bo nie jest to jego cel ani styl – widać to również w warstwie audiowizualnej. Film często skacze w czasie, odtwarzając na ekranie wspomnienia czterech „braci” z okresu, kiedy walczyli u boku tego piątego. Wówczas operator Newton Thomas Sigel zmienia cyfrową kamerę na taśmę, zwęża format i serwuje widzowi przeestetyzowany film sensacyjny. Te fragmenty mają swój urok i dobrze komplementują wyidealizowany obraz Normana, który pozostał w pamięci bohaterów. Gra go zresztą Chadwick Boseman, zmieniający się na ekranie we wręcz mesjaniczną figurę. Ciekawym rozwiązaniem jest porzucenie znanego z Irlandczyka odmładzania przy pomocy CGI, na rzecz wykorzystania tych samych aktorów, którzy grają postaci do wcielenia się w ich młodsze wersje, choć może to zakłócać immersję. Podobnie z muzyką – epicką, patetyczną – efektywnie podbijającą momenty akcji, lecz kompletnie niepotrzebnie pojawiającą się podczas zwykłych konwersacji, co powoduje, że ten element sprawia wrażenie niedorobionego.

Wiele dobra dał nam przepastny budżet Netflixa, gotowego wspierać uznanych artystów w realizacji ich nieposkromionych fantazji. Bez tego nowego medium na ekranach telewizorów pewnie nigdy nie pojawiłaby się Roma, czy Okja – filmy osobiste, ucieleśniające styl swoich twórców. Można jednak dyskutować, czy reżyser nie powinien mieć czasem u boku kogoś, kto spojrzy na produkt jego pasji chłodnym okiem i gdzieniegdzie poucina. Dla wielu takim przykładem był monumentalny Irlandczyk, najnowszym natomiast jest Pięciu braci. Produkcja o wyraźnym indywidualnym głosie, lecz ostatecznie niepotrzebnie rozwlekła, cierpiąca przez brak skoncentrowanego ujęcia i – niestety – niechlujna. Choć nie można odmówić masy talentu i pasji wlanych w ten projekt, to najlepiej podsumować go trzema krótkimi żołnierskimi słowami – a beautiful mess.

Ocena

4 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

Last Flag Flying, Cud w wiosce Sant Anna, Potrójna granica

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.