Camping #8 – “Be My Cat: A Film for Anne” (2015)
Jeśli jedyną rzeczą, jaką kojarzycie kinowo z Rumunią jest tzw. „rumuńska nowa fala”, to dziś zamierzam znów wywrócić dyskurs filmowy. Be My Cat: A film for Anne to dzieło, o którym nie mogliście słyszeć. Wydawać by się mogło, że niechlubne 7 głosów na Filmwebie klasyfikuje ten film jako skazany na archiwum. Dlatego postanowiłem go odkopać, póki jeszcze tli się nadzieja.
Adrian Țofei – reżyser, scenarzysta, producent, aktor, sympatyk kotów i być może psychopata – z lekkością opowiada o swoim projekcie. Jego postać to głęboko zauroczony Anne Hathaway aspirujący filmowiec, który odkąd zobaczył Kobietę Kota w “Mroczny rycerz powstaje” stara się sprowadzić piękną Anne do Rumunii. By udowodnić swoją miłość i umiejętności aktorskie, poszukuje on po kraju sobowtórek aktorki, z którymi mógłby nakręcić scenki filmowe, a później przesłać je swojej idolce. Jednak, niespodziewanie dla dopplegangerek Anne, Adrian traktuję sprawę bardzo poważnie. Ironiczny i niegroźny śmieszek okazuje się rasowym psychopatą, zdolnym do wszystkiego, by sprowadzić ukochaną kocicę z Ameryki na rumuńską prowincję.
Żeby uzmysłowić sobie amatorską aranżację Be My Cat, trzeba pamiętać o tym, że film został całkowicie nakręcony metodą found footage. Nadaje na podobnych falach co Creep, z tym że produkcja z Markiem Duplassem to o wiele bardziej skupiona na kwestiach indywidualnych, rozstawiająca swoje karty w umiarkowanym tempie tak, że właściwie każde następne posunięcie bohatera może zaskoczyć. Tutaj wydaje się, że Tofei za szybko wyczerpał swój bojowy arsenał i często widzimy jedynie wariacje nietypowej, środkowowschodnioeuropejskiej psychodelii i przykrytej czarnym humorem obsesji. To jednak nie blokuje mojej bezwarunkowej miłości do tego dzieła. Adrian znakomicie operuje techniką kamery, tworzy film na wskroś autorski i oryginalny – z jednej strony czysto absurdalny, z drugiej poruszający w sposób niekonwencjonalny ciekawy temat.
Dziwactwo Tofeia w jego filmie to zupełnie inny poziom niż wspomniany wcześniej Creep Patricka Brice’a, który przy Be My Cat można by nazwać wychillowanym traktatem filozoficznym. Rumun o aparycji i zachowaniu typowego anona wygrywa swoją egzotyką, wprowadzając narastającą aurę niebezpieczeństwa. W tym dosyć krótkim długim metrażu wyczuwalny jest narastający dyskomfort, niepokój skrywany za niewinnym, infantylny uśmiechem, brutalność markowana rozchichotanym głosem Adriana, szaleństwo, którego trudno nie poczuć przy tak groteskowo nietypowym dziecku X muzy. Ale nie jest to bezpodstawny bełkot czy fiksacja na pokaz. Co jeszcze bardziej wzmaga przerażenie to motywy protagonisty. Bezkompromisowe, ekscentryczne i przeładowane emocjonalną błazenadą determinują jestestwo bohatera, całkowicie oddanego i pochłoniętego swojej pasji, swojej ikonie, swojej Anne. W miarę posuwania się fabuły stopniowo porzuca on resztki człowieczeństwa, podążając niejako maksymą: “Cel uświęca środki”.
Ale Tofei nie trywializuje w żaden sposób swojej postaci, bo jako widzowie mamy nieodparte wrażenie, że masterplan Adriana jest aż tak oderwany od rzeczywistości jak mogłoby się wydawać. Że ten skrywany w małym rumuńskim miasteczku bohater jest przesiąknięty ową dziwaczną obsesją i że obsesja ta trwała w nim od zawsze. Ta generyczność charakteru pozwalałaby egzemplifikować protagonistę jako zwykłego psychopatę, ale zamknięcie go w ramach nieśmiałego reżysera-amatora, uroczego i potulnego dziwaka nadaje całości niezwykłek niepewności i sprawia, że siedzenie staje się coraz bardziej niewygodne.
Tofei mistrzowsko operuje suspensem. Wygląda jakbym stawiał znak równości między panem Hitchcockiem a panem Adrianem, ale to zupełnie różne gęstości napięcia. Rumun potęguje znaną nam na co dzień niezręczność, jego fetyszem staje się stawianie umówionych z bohaterem aktorek w sytuacjach absolutnie poniżających, niepewnych i dwuznacznych. Zwyrodnialstwo reżysera nabiera na sile, gdy Adrian chce zacząć odgrywać z sobowtórkami sceny podduszania w nocy albo gdy zaczyna wytykać im prosto w twarz, że są gównianymi aktorkami, które nie potrafią znaleźć wyjścia z sytuacji. Te scenki wydają się niewinne, ale przeszywają przyjemnym chłodem, kiedy właściwie dochodzi do konfrontacji sam na sam między Adrianem a poszczególną aktorką. Nagrania odbywają się na pustej ulicy, które przypominają amerykańskie przedmiejskie osiedla, tyle że tutaj oczywiście zamiast bogatych willi dzietnych biznesmenów są opuszczone piwnice, a zamiast luksusowych garażów – obskurne śmietniki i smród
Zobacz też: “Zimna wojna” – Recenzja
To może zabrzmieć banalnie, ale Tofei banalnymi środkami tworzy wzór konstruowania filmów found footage, relacji między kamerą a personą, choć mocno ogranicza on techniki zdjęciowe. Do maestrii doprowadza za to napięcie, niezręczność i oczekiwanie, przy czym kompletnie nie zanudza. Zakończenie dodatkowo zapisuje film w nurcie mumblecore’owych horrorów, gdzie bohaterowie po mistrzowsku operują na przemian rozmową o niczym i retoryczną walką o swoje życie. Można sobie nazywać Adriana Tofeia amatorem i creepem, ale jedno trzeba mu przyznać – jest intuicyjnym mistrzem gadania o pierdołach, utrzymywania kobiet w zakłopotaniu i czerpania z tego wręcz patologicznej przyjemności. A wszystko to robi w filmie za 50 zł. Bo jeśli za coś powinniśmy kochać rumuńskie horrory found footage, to za niewypowiedziany nigdzie indziej absurd, absolutnie świeżutką grozę i cenę. Czy Anne Hathaway to kupi? Powinna.
„Camping” to cykl tekstów, w których przybliżam czytelnikom dzieła, jakich nie znajdą w zestawieniach najlepszych filmów wszechczasów. Kino pełne miłości, niebezpieczne, nierzadko szokujące, za to zawsze, w jakiś pokrętny sposób, piękne.
Prowokowanie przeróżnych myśli to jedna z lepszych rzeczy, jakie dają teksty kultury, a tak się składa, że kino robi to wyjątkowo dobrze. Lubię kino wszelakie (popularne i festiwalowe) i systematycznie zwiększam swój kapitał kulturowy (!). Jestem sympatykiem zwierząt i entuzjastą kotowatych (TRZEBA kochać wszystkie kotki).