Jezus mnie zna. Recenzujemy „Oczy Tammy Faye” Michaela Showaltera
W ciągu ostatnich lat Michael Showalter przylgnął swoimi dziełami do romansów traktujących o współczesnych związkach. Najpełniejszą tego emanacją była dylogia komedii romantycznych z Kumailem Nanjianim: “I tak cię kocham” (“The Big Sick”, 2017) i “Gołąbeczki” (“The Lovebirds”, 2020). Teraz amerykański reżyser zabrał się za poważniejszy projekt z ambicjami – jego producentką jest Jessica Chastain, która już w 2012 roku nabyła prawa do przeniesienia na ekran biografii Tammy Faye Bakker, amerykańskiej ikony, która w latach 80. wraz ze swoim mężem zdefiniowała pojęcie współczesnej telewizji protestanckiej. Programy z pacynkami dla dzieci, rozmowy z gośćmi dla dorosłych, piosenki, kazania, gitara, rozentuzjazmowana ponad stan widownia. Słowem, wielkie show po chrześcijańsku.
Jak bywa do przewidzenia w przypadku biopicowych produkcji, w Oczach Tammy Faye następuje kompletne zagubienie filmu w filmie, narracji w narracji. Przeskoki między kursem dokumentalnym z rocznymi datami, miejscami, archiwalnymi komentarzami i nagraniami a właściwym kursem fabularnym są zbyt nieokrzesane. Showalter nie przeplata, ale nieskładnie miesza, a w konsekwencji spłaszcza linię czasową. Nieznośne retardacje czynią ten 2-godzinny film biograficznym potworkiem fabularnym, którego może nie ogląda się źle, ale po którym niesmak – a w jakimś sensie także niedosyt – pozostaje. Niesmak, bo ciężko stwierdzić, czy obejrzany właśnie film jest chociaż „jakiś”. Ze świecą można szukać jego tożsamości gatunkowej, spójności charakterów, chwytającego dramatu. Niedosyt, bo twórcy dość szybko przechodzą nad wszystkimi przekrętami i malwersacjami do porządku dziennego, właściwie kończąc akcję filmu.
Historia Oczu Tammy Faye to swoista rehabilitacja Pierwszej Damy Teleweangelizmu, nadanie jej postaci ludzkich cech, trójwymiarowości, którą zabrał jej medialny backlash. Oczywiste skróty i elipsy wskazują, że nie będzie nam dane zobaczyć tzw. bigger picture – panoramy telewizyjnego duszpasterstwa w pełnej krasie. Orbitujemy wciąż wokół imperium Tammy i Jima Bakkerów, stworzonego przez nich medialnego molocha PTL (Praise the Lord) i postępujących nieubłaganie skandalów, które pod koniec lat 80. zrujnowały ich wspólną karierę.
Film wychodzi z tego „empatycznego” nurtu biografii, które chciałyby zrehumanizować skompromitowanych, przypomnieć, że ludzkie błędy nie wykluczają człowieczeństwa, że sympatia widza powinna być skierowana na bohaterów nieoczywistych, zbłąkanych, słabych, a czasem niepoprawnych. Oczy Tammy Faye chcą wejrzeć w głąb protagonistki; zamiast seksistowskich docinków pod adresem jej makijażu, wiary i osobowości medialnej, Michael Showalter i Abe Sylvia przedstawiają ją jako niewinną (przekonująco wydaje się zupełnie nieświadoma machlojek swojego męża), szczerze wierzącą i niezwykle empatyczną osobę. Niesamowita jest zwłaszcza scena, która wielu widzów PTL zaskoczyła w latach 80. – była to zdalna rozmowa Tammy i gejowskiego pastora o potrzebie wsparcia przez chrześcijan osób chorych na AIDS. W pewien sposób główna bohaterka okazała się też, jakkolwiek na to patrzeć, figurą feministyczną – dzięki swojej determinacji była w stanie przebić się przez patriarchalne obostrzenia, prowadzić własne ewangelizacyjne show, czasem wbrew autorytarnym pastorom czy toksycznemu mężowi.
Świerzbiące mnie pytanie brzmi, czy to na pewno dobra narracja; czy taka rekonwalescencja może się obronić – szczególnie gdy patrzymy na to z perspektywy kultury polskiej, bez doświadczenia teleewangelizmu i patologicznych, protestanckich fikołków. Już dokument o tym samym tytule w reżyserii Fentona Bailey i Randy’ego Barbato z 2000 roku, który był bezpośrednio inspiracją dla filmu, przedstawiał bohaterkę jako prawdziwą osobę, wyjętą z medialnego nimbu pośmiewiska. Fabuła idzie o krok dalej, składając zmarłej w 2007 roku talkshowerce hołd. Małżeństwo Bakkerów zostało potraktowane z czułością i czasem pobłażliwością – co najbardziej raziło w sposobie przedstawienia ich wiary. Brak tu jakichkolwiek niuansów, a pełno infantylnej religijności – od niepoważnych glosolalii do życzeniowych modlitw. To narracja o ludziach naiwnych, którym łatwiej współczuć, ogłupiając ich.
Ostatni akapit tekstu jest zwykle skondensowaną odpowiedzią na pytanie zasadnicze: Czy warto? I kiedy to pytanie zyska na aktualności przy okazji premiery, odpowiedź będzie miała sens. Waham się pomiędzy: „Można obejrzeć, ale na przykład można też tego nie robić” a „Nie, a po co?”. W ciągu następnych miesięcy do głosu dojdą argumentujący o kontekście ogólnym (sezon nagród z Oscarami na przedzie), kreacjach aktorskich (Jessica Chastain w „roli wybitnej”) czy biograficznym przedstawieniu znanych osobistości (Tammy Faye i Jim Bakkerowie). Bez wątpienia to dość lekkie i dobre ukazanie zjawiska teleewangelizmu, ale są też na to lepsze sposoby. W wydanym w 1991 roku albumie „We Can’t Dance” grupy Genesis pojawiło się wspaniałe lirycznie i boskie teledyskowo Jesus He Knows Me, które działało tym bardziej że zostało wydane na świeżo. Preferuję 4-minuty z Philem Collinsem niż ponaddwugodzinny sens o nikłym doświadczeniu.