Recenzje

„Ciche miejsce” – Wiele hałasu o nic – Recenzja

Kamil Walczak

W swoim horrorowym debiucie Krasinski próbuje sięgnąć dźwiękowej awangardy i zredefiniować pojęcie strachu. Stworzyć dzieło mrożące krew w żyłach przez skąpe i wyrafinowane szepty i krzyki, punktualnie zgrywające się z napięciem otaczającym tajemniczą tytułową „ciszę”. Ciche miejsce miało zostać zaliczone do mitycznej nowej fali filmów grozy, które u samych podstaw poddają rewizji naturę horroru. Powiedzieć jednak, że reżyserowi się udało, to jak okłamać własną matkę.

Historia w Cichym miejscu to standardowa survivalowa fabuła. Świat ogarnęły tajemnicze istoty, niezwykle wrażliwe na dźwięki. Rodzina Abbotów próbuje przetrwać, zachowując ścisłą ciszę. Swoim patriarchalnym modelem prowadzenia bliskich i wszechogarniającym poczuciem zagrożenia film Krasinskiego jednoznacznie przywodzi na myśl To przychodzi po zmroku Treya Edwarda Shultsa. Przy tym zestawieniu uwypukla się ważny szkopuł produkcji. Miękkość i wybrakowany respekt reżysera czyni z jego postaci jakąś gorszą wersję tego, czym powinna być.

Brakuje tu aktorskiego drygu i powagi, którą mógłbym kupić, a nie kojarzyć z kolejnym prankiem Jima z amerykańskiego The Office. Mówiąc czysto subiektywnie, trudno mi uwierzyć, że ojcowska rola reżysera jest czymś więcej niż zajawkową imitacją czegoś realnego i wiarygodnego. Nie jest więc tak, że tego nie szanuję. W ramach geekowskiego projektu, w którym Krasinski spiknął się ze swoją żonką, że horror z taką formą to dobry pomysł, film wypada ładnie i tylko przyzwoicie. Ale na salony elitarnej nowej fali Ciche miejsce nie ma wstępu.

Co się tyczy samej formy, twórcy z pomysłem chcieli zaimplementować skupioną ciszę. Zaimplementowali ją jednak sztucznie. Słyszalną pustkę środowiska reżyser próbuje łatać diegetyczną lub nastrojową muzyką. Co gorsza, tą muzyką próbuje budować napięcie. Nie zabiorę za to Krasinskiemu tego, że cisza działa na widzów. Osobiście bałem się przełknąć ślinę, co by nie rzucił się na mnie jakiś wyjątkowo czuły potworas, ale mniej wrażliwi widzowie z szewską pasją wydłubywali resztki popcornu ze swoich kartonów kinomaniaka.

Przeczytaj również:  Diuna: Część druga - Nic jak krew w piach [RECENZJA]

Kiedy Krasinski próbuje wzmocnić dramatyzm, stosuje proste, amatorskie zagrania formalne i ociekające nieraz patosem dialogi migowe. Scenariuszowe mankamenty znajdujemy także w samym szkielecie postaci rodziny, która w niezmienności (rok, który mija w filmie, wydaje się fabularną dziurą) i nijakości (związek między małżonkami jest w swej sielankowości wręcz nienaturalny), pozostawia widza obojętnym. Z kolei utragizowane sceny ze slow motion w gruncie rzeczy mijały się z rzeczywistą tragedią bohaterów.

Wyjątkowo trapi mnie za to swoisty „analogizm schematyczny”, bo nie sama schematyczność jest problemem. Otóż Ciche miejsce, wbrew wizerunkowi, na jaki jest lansowany, opiera się na bardzo zbliżonych do zwykłych horrorów elementach. W jumpscare’ach dźwięk jest może bardziej uwypuklony, alogiczność na potrzeby scenariuszowych bubli dalej jest w modzie. Nawet twórcza pantomima na ekranie nie sprawi, że subtelnością film przypomina słonia w składzie porcelany. Przy tej produkcji szukałem organicznej twórczości, ale nawet kiedy ją znalazłem, okazywała się wydmuszką skażoną Hollywoodzkim manieryzmem (czyt. „Kasa się musi zwrócić”).

Zobacz również: Camping #7 – “Planeta Wampirów” (1965)

Czyni to z filmu coś więcej, niż oczekiwaliby statystyczni pożeracze horrorów i coś poważniejszego i bardziej artystycznego niż Nie oddychaj. Ale dalej uderza mnie, mimo ciekawej konwencji, wtórnością. Na sam film warto się wybrać, bo to 1,5 h skupionego strachu i nie takiej próżnej zabawy. Lecz Ciche miejsce to nic szczególnie nowego w świecie, gdzie strach wchodzi na n-te gęstości, a tutaj dalej nas straszą wyskakiwaniem brzydkich rzeczy zza rogu.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.