Advertisement
PublicystykaZestawienia

Rumuńska Nowa Fala – wybór filmów [ZESTAWIENIE]

Kamil Walczak
fot. „Prześwietlenie”
Artykuł sponsorowany

Rumuńska Nowa Fala to zjawisko, którego zaistnienie datuje się na lata 00. XXI wieku. W tamtych latach coraz więcej filmów z Rumunii – najpierw krótkich form a potem długich metraży – zdobywało najważniejsze nagrody na europejskich festiwalach, przede wszystkim w Berlinie i Cannes. Tak zbudowali swoje pozycje Cristi Puiu (Papierosy i kawa, Śmierć pana Lăzărescu), Cătălin Mitulescu (Trafic, Tak spędziłem koniec świata) czy Corneliu Porumboiu (12:08 na wschód od Bukaresztu). W końcu w 2007 roku Cristian Mungiu zdobył Złotą Palmę w Cannes za 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni.

Jak się okazało, był to dopiero początek prawdziwego boomu na kino rumuńskie, które od tamtej pory przeszło różnego typu przeobrażenia, postrealistyczne propozycje i farsowe krytyki. Pojawił się problem klasyfikacyjny i wrażenie, że wszystkie nagradzane rumuńskie filmy ostatnich lat także należą do „nowej fali”, choć Touch Me Not Adiny Pintilie czy Niefortunny numerek lub szalone porno Radu Jude nie są tak łatwo do porównania z dokonaniami, zwłaszcza wczesnymi, Puiu czy Mungiu.

Aby przypomnieć nieco duch rumuńskiej nowej fali, zdecydowaliśmy się przedstawić Wam po jednym filmie każdego z czołowych przedstawicieli nurtu. Od razu zastrzegamy, że to wybory niezobowiązujące, ale znakomicie ukazujące, o co chodzi w specyficznej, tematyczno-stylistycznej frazie rumuńskich autorów. A Cristian Mungiu, który rumuńskie kino wyniósł na salony i którego Prześwietlenie weszło właśnie do polskich kin, wydaje się najbardziej wytrwały w tym klasycznym paradygmacie „nowej fali”.


Policjant, przymiotnik (2006), reż. Corneliu Porumboiu

fot. „Policjant, przymiotnik”
fot. „Policjant, przymiotnik” / mat. prasowe

Porumboiu, podobnie jak w swoim debiutanckim filmie 12:08 na wschód od Bukaresztu, przenosi fabułę do swojego rodzinnego miasta Vaslui na wschodzie kraju. Pozorna prowincjonalność tego settingu nie jest próbą umknięcia narodowym lękom czy rozterkom, a wręcz przeciwnie – skupia je jak w soczewce. Rozkopane osiedla, zaniedbane bloki, wyblakłe elewacje szkoły – porównania rumuńsko-polskie nie biorą się przecież z niczego. Ta lokalność sprawia, że tym bardziej naoczne stają się, autorsko przetworzone, tropy rumuńskiej nowej fali: czasem „brudny” realizm, konfrontacja z porządkiem postkomuny oraz systemowymi dolegliwościami państwa oraz próba uchwycenia etycznych zapadlin, w które wciąż wpadają bohaterowie. 

Jednocześnie ironiczny i śmiertelnie poważny styl Porumboiu w Policjant, przymiotnik mutuje w komediową rozprawę o moralności. Cristiemu (Dragoş Bucur), młodemu policjantowi, zostaje przydzielona dość niewielka sprawa. Ale pojawiają się w nim wątpliwości. Bo czy na pewno powinien aresztować chłopaka, który po prostu palił haszysz ze znajomymi? Czy to już dilerka i demoralizacja? Bohater żmudnie śledzi chłopaka i nie znajduje na niego nic więcej. Wie też, a właściwie to ma nadzieję, że w ciągu kilku lat w Rumunii marihuana będzie już legalna, więc jaki jest sens rujnować komuś życie, wsadzając go za coś tak błahego? W tym pozornie prostym przypadku przedstawiony zostaje filozoficzny problem posłuszeństwa wobec prawa, które stoi w sprzeczności z normami moralnymi. 

Kwestię dylematu między pozytywizmu prawniczym a prawem naturalnym Porumboiu rozwiązuje jednak w sposób zgoła bezwzględny. W mistrzowskiej scenie konfrontacji Cristiego z kapitanem policji (granym przez Vlada Ivanova) ten drugi zaczyna popisową dialektykę, ukazując logiczne błędy protagonisty, który chce sprzeniewierzyć się prawu w imię czegoś, co nazywa sumieniem. W ten sposób interpeluje on Cristiego do figury bezprzymiotnikowego policjanta, a właściwie policji, instytucji stojącej na straży porządku – nieważne, jak pojętego, i nieważne, jak sprzecznego z samym człowiekiem. 

Kamil Walczak

4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni (2007), reż. Cristian Mungiu

fot. „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”
fot. „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” / mat. prasowe

W 2007 roku spektakularny sukces (m.in. Złota Palma w Cannes) odniósł film minimalistyczny, niskobudżetowy i nagrany w konwencji przypominającej paradokumentalną. Dzieło Cristiana Mungiu opowiada o Otilii (Anamaria Marinca), studentce, która zaszła w nieplanowaną ciążę. Jej przyjaciółka pomaga jej załatwić nielegalną, surowo karaną aborcję. Wszystko to dzieje się w komunistycznej Rumunii, w czasach dyktatury Ceaușescu, a wątek historyczny stanowi solidny fundament dla fabuły.

Obraz społeczeństwa precyzyjnie łączy się z kameralnym dramatem bohaterek, zmagającymi się z rzeczywistością, która pluje im twarz; ze społeczną moralnością i przygniatającymi emocjami. Przedstawione są uczucia cierpienia, upokorzenia i utraty poczucia godności, a wszystko to utrzymane zostaje w estetyce brudu. Ten znój przenika nas doszczętnie. Nie jest to łatwy film, ale taki, który uwiera w trakcie seansu i jeszcze długo po jego zakończeniu. Mimo to nie ma tu żadnego krzyku, patosu czy moralizatorskich tonów. Tylko proste, oszczędne w środkach wyrazu i autentyczne opowiadanie historii, która wydaje się nieprawdopodobna, ale jest czymś powszechnym dla wielu kobiet wokół nas. I dlatego tak uwiera.

Jakub Nowociński

Wtorek, po świętach (2010), reż. Radu Muntean

fot. „Wtorek, po świętach”
fot. „Wtorek, po świętach” / mat. prasowe

Około 40-letni Paul (Mimi Brănescu) – ojciec i mąż z klasy średniej – ma romans z młodszą od siebie Raulucą (Maria Popistaşu). Jesteśmy w przededniu świąt Bożego Narodzenia. Trzeba kupić prezenty, załatwić choinkę, przygotować potrawy – wszystko, co zwykle robi się w czasie świątecznej krzątaniny. Paul swoją relację z kochanką utrzymuje w sekrecie przed rodziną, ale coraz trudniej jest mu utrzymać tę tajemnicę. 

Historia wydaje się do bólu banalna. Jednak to, co w u twórców tanich romansów stałoby się pouczającą historyjką o winie i karze, w filmie Radu Munteana otrzymuje rangę prawdziwego egzystencjalnego dramatu. Paul, próbujący poprzez zdradę zaradzić beznadziejnej rutynie życia rodzinnego, wydaje się w swoich motywacjach tyle oczywisty, co zwyczajnie ludzki. Poprzez takiego właśnie bohatera reżyser pokazuje nam, jak życie potrafi prezentować znane nam schematy, wobec których jesteśmy jako ludzie bezradni. Nawet jeśli wydaje nam się, że zawczasu zdążyliśmy je przejrzeć i nie będą nas one dotyczyć.

Ten efekt został uzyskany przez typowe dla kina Rumuńskiej Nowej Fali narzędzia. Film opowiadany jest w długich ujęciach, dających wrażenie bezstronnej obserwacji. Gra aktorska i dialogi zanurzone są we wrażliwej obyczajowości. Niektóre sceny swoim realizmem wywołują całe spektrum reakcji od wstydu i wzdrygnięcia po śmiech. A są i takie, które niespodziewanie przykuwają do ekranu mocniej niż niejeden blockbuster. 

Kamil Czudej

Pozycja dziecka (2013), reż. Călin Peter Netzer

fot. „Pozycja dziecka”
fot. „Pozycja dziecka” / mat. prasowe

Inaczej niż w większości tu opisywanych filmów, Pozycja dziecka, zwycięzca z Berlinale w 2013 roku, na głównych bohaterów obiera dość majętne osoby z klasy średniej. Nowa, kosmpolityczna elita rumuńskiego społeczeństwa nie jest jednak odcięta od kwestii, które problematyzuje „nowa fala”. Punktem wyjścia znów okazuje się „zwykła” tragedia, zdarzenie losowe, które może dotknąć bez względu na pozycję społeczną. Barbu (Bogdan Dumitrache), trzydziestoparoletni syn Cornelii (Luminiţa Gheorghiu), powoduje wypadek samochodowy, w wyniku którego ginie chłopiec. Matka stara się za wszelką cenę uchronić swoje dziecko przed konsekwencjami, jednocześnie coraz bardziej krępując jego autonomię.

Przeczytaj również:  Wyrastając z nacjonalizmu. Recenzujemy „Prawego chłopaka” z Millennium Docs Against Gravity

Patologia na zbiegu biurokracji i nadopiekuńczości ujawnia się, gdy w trosce o syna Cornelia jest gotowa wykorzystać wszelkie wpływy i znajomości, przekupić odpowiednich urzędników i rodzinę ofiary. Choć Netzer skupia się przede wszystkim na rozwoju relacji wewnątrzrodzinnych, wplatając, nasuwające się same, wątki psychanalityczne, to kontekst społeczno-polityczny jest newralgiczny. Za europejskimi pozorami bukaresztańczyków kryją się przecież destrukcyjne zwyczaje, traktowanie państwa i prawa jako liberalnych dekoracji.

Rzecz jasna reakcje bohaterów są zrozumiałe i potraktowane poważnie – matka dba przecież o swojego syna wszelkimi dostępnymi środkami, ale nie sposób nie zauwazyć, z jaką łatwością i oczywistością przychodzi jej wykorzystywać przekupne instytucje i mało przestrzegane reguły. Nie jest to coś charakterystycznego tylko dla Rumunii, czy nawet tylko dla państw byłego bloku wschodniego, ale to właśnie w Europie Środkowej Rumuńska Nowa Fala powoduje takie rezonowanie i tak dobitnie diagnozuje systemowe dysfunkcje.

Kamil Walczak

Sieranevada (2016), reż. Cristi Puiu

fot. „Sieranevada”
fot. „Sieranevada” / mat. prasowe

Są takie filmy, podczas których seansu czasem uśmiechasz się pod nosem, bo dobrze znasz sytuacje, które spotkały bohaterów. Jednym z nich jest Sieranevada – blisko trzygodzinna opowieść o rodzinie, która spotyka się na stypie. Jedzenie stygnie, ksiądz się spóźnia, a kuchnia stanowi klasycznie najważniejsze miejsce i spotkań w całym mieszkaniu. Polifoniczna narracja sprawia, że Puiu poświęca czas każdej ze swoich postaci, które wchodzą we wzajemne utarczki słowne i zajmują się oraz rozmawiają prawie o wszystkim, ale nie o tym, po co się spotkali. Pranie wzajemnych brudów, teorie spiskowe? Oczywiście. Z racji tego, że całość dzieje się w raptem kilku pomieszczeniach, to wydawałoby się, że oglądamy sztukę teatralną, ale tak nie jest – Puiu wykorzystuje całe dobrodziejstwo filmowego inwentarza, poprzez ogrywanie ciasnych przestrzeni i zabawę długością poszczególnych ujęć. 

Chociaż wydawałoby się, że Sieranevada jest w czymś w rodzaju rumuńskiej smarzowszczyzny, to tak całkowicie nie jest. Tutaj każdy bohater ma przestrzeń, a Puiu ma do nich na tyle sympatii, że nie robi z tego depresyjnej wiwisekcji społeczeństwa w Rumunii. Ale czy jednocześnie potwierdza słowa, że „z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu?”. To już najlepiej samemu ocenić podczas seansu.

Jakub Trochimowicz

Prześwietlenie (2022), reż. Cristian Mungiu

fot. „Prześwietlenie”
fot. „Prześwietlenie” / mat. prasowe

Matthias (Marin Grigore) wraca z Niemiec do swojej rodzinnej miejscowości w Transylwanii. Powrót jednak jest bardziej wymuszony niż dobrowolny – mężczyzna zaatakował w pracy swojego przełożonego. W miejscowej piekarni brakuje pracowników, więc jej zarząd postanawia sprowadzić paru ze Sri Lanki. Ich przyjazd oraz powrót Matthiasa stanowią zawiązanie akcji filmu, który zostaje przez reżysera podzielony na parę współgrających i przeplatających się ze sobą wątków. 

Ten wielogłos w dużej mierze oparty jest o dwoje bohaterów. Wyżej wymienionego Mathiassa oraz pracującą w zarządzie piekarni Csillę (Judith State). Przyjazd imigrantów zarobkowych z kolei uruchamia ukrytą pod warstwą wielokulturowości miejscowości (mieszkają w niej i Rumuni, Węgrzy, Niemcy i Romowie) ksenofobię, wobec której każde z nich zajmuje inną pozycję. Jest to również historia o próbie przywrócenia tradycyjnego miejsca w rodzinie jako jej głowa, przez co Matthias przybiera pozę męskiego hegemona. 

Sam tytuł nie jest tutaj przypadkowy. Podobnie jak prześwietlenie, film ten daje pewien obraz, jednocześnie nie dając rozwiązania ani nie mówiąc o jednoznacznej przyczynie zmiany, która zaszła. Sam realizm filmu zostaje uzupełniony o elementy surrealistyczne, co jeszcze zwiększa podbija możliwości interpretacyjne. Nie pozbawia to filmu zasadniczego kształtu, formy opisu przedstawianych zdarzeń, ale sposób odczytania Prześwietlenia pozostawia się wprawnemu oku widza.  

Kamil Czudej

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.