Klasyka z Filmawką – “Amadeusz”
Po seansie tego filmu doszedłem do prostego wniosku, że ludzie dzielą się na dwa typy. Są ci, którzy uwielbiają Amadeusza, rozpływają się nad mistrzostwem realizacyjnym i dramatycznym tego dzieła. I są też ci drudzy, którzy mówią, że to przyjemny, bardzo klasyczny film, choć może nudnawy… Ale to wcale nie było tak, że Mozart się nie lubił z Salierim! Pragną historiograficznej inkwizycji, czyli młota na ingerującą w historię dziejów licentia poetica. Dziś w Klasyce z Filmawką rozprawiamy się z jednym z najbardziej rozsławionych eposów kinematografii, jego historyczną akuratnością i dramaturgiczną epickością.
Zobacz też: Klasyka z Filmawką – “Leon zawodowiec”, czyli moje serce ma inny kształt
Amadeusz jest potężnym, niemal 3-godzinnym filmem opartym na sztuce Petera Shaffera wydanej w 1979 roku. Sztuka ta była wielokrotnie wystawiana na scenie, ale to adaptacja w reżyserii Miloša Formana (który, dla przypomnienia, odszedł od nas w zeszłym roku) chyba najwyraźniej zapisała się w popkulturowej świadomości. Shaffer świadomie buduje historię Mozarta przez pryzmat opowieści Antoniego Salieriego, nadwornego kompozytora Józefa II. Salieri opowiada, niemal na łożu śmierci, młodemu księdzu o tym, jak poznał Mozarta, jak rozwijał się jego geniusz i w końcu, zapewniając, jak tego geniusza zabił.
Salieri, grany przez Fahrida Murraya Abrahama, to gustowny włoski muzyk, który, choć pochodził z wiejskiej rodziny, poświęcił całe swoje życie na ciężką pracę, bo głęboko wierzył, że Bóg mu to wynagrodzi. Spotkanie Mozarta to dla Salieriego rzucona przez Boga rękawica, to splunięcie w twarz. Mozart kreowany jest tutaj na wulgarnego figlarza, człowieka niesfornego, niemal niegodnego boskiego talentu, który posiada. Poznajemy go od dupy strony, kiedy wulgarnie zabawia się ze swoją narzeczoną Konstancją, aby po chwili dać nam występ genialny, zupełnie nieprzyrzeczony do charakteru dziecka zaklętego duszy wirtuoza.
Tu pojawia się element, który zachwyca mnie bodaj najbardziej. Archetyp Salieriego to postać targana przez dylemat uwielbienia wobec niezrozumiałych przez “elity” arcydzieł Mozarta oraz czystą nienawiść i zawiść do samej persony Wolfganga. Signore Antonio jako jedyny przychodzi na wszystkie opery Mozarta, mówi że jako jedyny w pełni zrozumiał przerażającego i pięknego Don Giovanniego, on jedyny, choć sprytnie dąży do zagłady artysty, pozostaje z nim do przez całą wiedeńską karierę. Symptomatyczna jest tutaj scena, gdy Salieri jako narrator tłumaczy kawałek po kawałeczku to piękno, tą delikatność i aurę muzyki Amadeusza. Rozpływa się w immersji tego doznania. Żyje twórczością tego, który jest dla niego błędnym ogniwem w dworskiej oktawie.
Zobacz też: “Euforia” – Głucha cisza kiedy krzyczę [FELIETON]
Z kolei tytułowy bohater (w tej roli Tom Hulce) także okazuje się czymś więcej niż na pierwszy rzut oka sądzimy. Jasne, to niewychowany huncwot i megaloman, który w głębokim poważaniu chciałby mieć obyczajową etykietę i wszelkie kwestie finansowe – w przeciwieństwie do nut i sekwencji, które zapisuje na kolejnych stronicach wręcz z pamięci. Jego ożenek z Konstancją ma być próbą oderwania się od buta despotycznego ojca Leopolda, który od najmłodszych lat trenował go na najlepszego i tak, by otaczał się najlepszymi. Widmo ojca będzie go prześladowało cały jego żywot; czy to próbując zdobyć jego łaski, czy zaimponować mu swoją samowystarczalnością, czy wreszcie udowodnić, że wcale nie jest mu potrzebny, bo kocha go cały Wiedeń. Trochę niewypowiedziany jest ten głęboki strach niefrasobliwego muzyka, przerażonego i pełnego respektu wobec swojego rodziciela. Kto film widział, dokładnie wie, o jakie przerażenie chodzi. Dwustronna maska Leopolda nie pozwala Amadeuszowi zmrużyć oczu.
Leitmotivem tej opowieści Formana jest obłęd. Dotyka on obu artystycznych suprematystów. Dla Mozarta to tworzyć, przelewać na nuty swoje wzniosłe uczucia, tak rażąco kontrastujące z pozą, którą przyjmuje. Pracuje cały dzień, godzinami ślęczy nad stołem, by wieczorem wybrać hulaszczą zabawę z rozczłonowanym lumpenproletariatem. Jego obsesja osiąga apogeum podczas spisywania legendarnego, niedokończonego Requiem KV 626.
Zobacz też: Tracy Edwards: “Młodzi chłopcy o wiele lepiej rozumieją, czym jest równość niż mężczyźni mojego pokolenia.” [WYWIAD]
Lecz mania Salieriego niczemu mu nie ustępuje. To chore ambicje, nie tyle próba złapania Boga za nogi, co buńczuczny zamach na Niego i jego dzieło. Zemsta za niesprawiedliwość, zemsta za zniewagę, pokazanie Mu środkowego palca. Nie bez kozery w swych bluźnierstwach Signore ogłasza się świętym patronem mierności, przeciętności. On uosabia w sobie przeciętność, której sam Stworzyciel nie dopuścił do świetności. Trawi gorycz życia, pozbawiając kogokolwiek szansy na happy end albo na moralizatorstwo. Salieri jest afirmacją tej przeciętności, która odchodzi w zapomnienie.
Zabrzmi to, pewnie i słusznie, jak przeciętny truizm, ale Amadeusz to znakomita okazja, by zapoznać się z twórczością Mozarta, nawet jeśli nie jest Ci obcy. Bo to poznanie na nowo, odkrycie w jego operach, wodewilach czy wielkich znanych kompozycjach czegoś, co dostrzec mógł li tylko Antonio Salieri. Wielkość skryta gdzieś za brzydotą, epifenomen przeszyty najlichszym z uczuć, coś co trwa i zostaje, w swej trwałości staje się najpotężniejszym z potężnych. Te impresje na zawsze będę zawdzięczał ślicznym, pompatycznym rusztowaniom scenograficznym i rozpasaniu dekoracji, a przede wszystkim – maestrii reżyserskiej Formana, który zdołał pomieścić to wszystko i nie wprowadzić niepotrzebnego chaosu.
Shaffer dał nam skosztować dramaturgii na wagę złota, doświadczyć uczuć wzgardy, cierpienia, szczęścia, w końcu tego na wpół katartycznego zakończenia. Zadaniem filmu nie musi być przecież oddanie 1:1 realizmu faktycznego, nie jest to również moją wolą. Zresztą, jeśliby przyjrzeć się zbereźnościom bohatera i wyraźnej subiektywizacji historii przez Salieriego (a nie wiemy przecież dokładnie, jak mogła wyglądać ona z jego perspektywy), to ma to ręce i nogi.
Zobacz też: “Pewnego razu… w Hollywood”, czy może raczej Hollywood: Making Of? [RECENZJA]
Nie mogę także zapomnieć o ukochanej Konstancji. Tutaj grana jest przez Elizabeth Berridge. Jest rozczulająco urocza, ale świeci przede wszystkim tą opiekuńczością. Wydawać by się mogło, że zabija marzenia Amadeusza, dopraszając się żałośnie o pieniądze. Daje jednak świadectwo swojej miłości, miłości opiekuńczej, wyczulonej na szaleństwo, odpornej na uroki jadowitej czasem stolicy Cesarstwa. Oddanie Konstancji dla prawdziwego uczucia może umykać Mozartowi, ale nam jako widzom nie powinno. Wersja reżyserska Amadeusza nie pozostawia złudzeń. To dzieło pełne smaku i dobroci audiowizualiów. Film uniwersalny, odbieralny dla każdego, wypełniony eternalną mocą, której żaden malkontent nie jest w stanie odmówić. To moc będąca z definicji cinematic experience.
Prowokowanie przeróżnych myśli to jedna z lepszych rzeczy, jakie dają teksty kultury, a tak się składa, że kino robi to wyjątkowo dobrze. Lubię kino wszelakie (popularne i festiwalowe) i systematycznie zwiększam swój kapitał kulturowy (!). Jestem sympatykiem zwierząt i entuzjastą kotowatych (TRZEBA kochać wszystkie kotki).