“Bacurau” – Czy postkolonialiści marzą o elektronicznych komunach? [RECENZJA]


Brazylijskie sertão to najbardziej wdzięczne, poetyckie odludzie – położona w Regionie Północno-Wschodnim kwintesencja tego, co dumni Europejczycy jeszcze dziś nazywają Trzecim Światem. Nie docierają tam nie tylko nowotechnologiczne zabawki kolonizatorów, ale też oko kamery, bo o wiele efektowniej ogląda się przecież biedę podmetropolitarnych faweli i zdychających pod płotem dzieci. Tymczasem reżyserskie duo Kleber Mendonça Filho i Juliano Dornelles (odpowiedzialni za Aquariusa) wybierają właśnie głęboki interior, małomiasteczkowe Bacurau, nad którym od samego początku wznoszą się ciemne chmury i błona postapokalipsy, choć prawdziwy kataklizm ma dopiero nadejść.
Przeczytaj również: “Przynęta”, czyli w sieciach gentryfikacji [RECENZJA]
Tytułowe Bacurau jest jakby pośrodku niczego, wymazane przez państwową administrację z Google Maps, rządzone peryferyjnie przez miejscowego satrapę Tony’ego Juniora, który w związku ze zbliżającymi się wyborami przywozi do miasta przeterminowane zapasy żywieniowe, dragi i wątpliwej jakości szczepionki. Mieszkańcy przyzwyczajeni są jednak do samowystarczalności, żyją jakby w komunie, dzieląc się zebranymi posiłkami, wodą i wszystkim, co potrzebne. Bardziej niż korupcja władz, ich codzienność zaburza śmierć matriarchini wspólnoty, 94-letniej Carmelity, która spajała modus vivendi wioski. Niebawem bohaterowie odkrywają, że w pobliskich gospodarstwach zostali zamordowani ich sąsiedzi, a pozostające na skraju geograficznej (i faktycznej) eksterminacji miasteczko musi stanąć pod bronią.
To właśnie fakt zniknięcia z mapy jest tutaj ważny, nominalnie symboliczny. Bo oto ma odejść w zapomnienie pewien świat, dociskany do ściany przez reżim polityczny. Samozorganizowane społeczeństwo to pula ciekawych indywidualistów, którzy – jako postać-kolektyw – spełniają wyznaczone sobie zadania. Tajemnicą poliszynela jest tu paralela do obecnej sytuacji politycznej i społecznej w Brazylii, miotanej przez neoautorytarne rządy Bolsonaro i prowincjonalne obstrukcje (nie bez kozery turyści przybywający do Bacurau pochodzą z wielkomiejskiego São Paulo). Filho-Dornelles zgrabnie portretują mieszkańców, choć ich narracja niepewnie zawieszona jest między indywidualizmem a zbiorowością. Przez to, mimo braku protagonisty(-ki), na pierwszy plan wybijają się Teresa (Barbara Colen), Pacote (Thomas Aquino) czy Domingas (Sônia Braga), a drugoplanowe charaktery mają niemało do zaprezentowania, choć trudno tu o konsekwentność i koherentność (a co za tym idzie – rytmiczność) przekazu.
Ma to oczywiście związek z wyraźnym rozdzieleniem filmu na dwie części. Podczas gdy pierwsza to skupiona na komunardach cisza przed burzą, w drugiej akcja centralizuje się na tych, którzy to zagrożenie sprowadzają. I niestety my, jako widzowie, tracimy na tym zabiegu. W stabilnym tempie krystalizuje się nam cała metafora, całe clue o soczystym miasteczku, które nigdy nie istniało. Pragnący krwi postkolonialiści, frustraci ze światka Zachodu, wkurwieni i podirytowani pragną wycisnąć ostatnie soki z traktowanych niczym podludzie bakurauńczyków. Ekwilibrystyczne pokazy łowów, dziki seks w naturze, imitujące UFO drony – to wszystko może jednocześnie zachęcać, bo realizm magiczny i przekroczenie granicy racjonalności jest tutaj w mocy, ale może też odrzucać destrukcyjną bezpośredniością i sileniem się, jakby trochę wbrew kształtowi tego filmu, na mówienie czegoś wprost i wykrzykiwanie z siebie lewicowej kontry antykapitalistycznej. Kontry, o której wszyscy już i tak wszyscy wiedzą.
Przeczytaj również: “Portret kobiety w ogniu” – Wizualna ekstaza, fabularna powtórka [RECENZJA]
Na plus zdecydowanie działa gatunkowy kogel-mogel, poplątanie z pomieszaniem westernu, społecznej dramy i kina zemsty. Do gustu przypaść może szczególnie Leonistyczna referencja z trumnami z Za garść dolarów. Sznyt nieodgadnionego świata półpustynnej Brazylii, gdzie wyjęci spod prawa stają się strażnikami Teksasu, wioseczka pośrodku niczego pielęgnuje swoją małą, chwalebną historię, a sadystyczni Amerykanie uprawiają zwycięski seks na odludnej drodze. Kiedy teraz myślę o samym filmie, to wyobrażam sobie to tyci miejsce, które istnienie udokumentować może li tylko estetyka magicznego realizmu. Może dlatego nie ma go na mapie. Może dlatego nigdy nie istniało. I może dlatego, jak informuje nas tablica na początku, akcja dzieje się “za parę lat w przyszłości”. Bo rzeczywistość filmu Dornellesa istotnie jawi się jako coś z pogranicza projekcji sennej, fantastycznej opowiastki i jawy – równie dobrze mogłaby to być nasza jawa.
Zostajemy poddani wypowiedzianej łopatą konfrontacji lokalnej społeczności, wyabstrahowanej z mainstreamu i dyskursu wielkich mocarstw, z Zachodem (nie tylko europejskim), który wdzięcznie pasożytuje na wszelkich fawelopodobnych tworach. Historie litości i wyższości współczucia zamieniają się w wyeksplikowaną pogardę i supremację kulturową. Atrakcyjne turystycznie sertão staje się areną safari, gdzie można zapolować na “zacofanych” lokalsów. Kto zabije najwięcej, ten jest gość. Konsumpcjonizm i postkolonializm to tutaj przywary zarówno tych maluczkich turystów, jak i wodujących Brazylię korporacji, które wspólnie tłamszą resztki symbiotycznego z naturą życia, życia tak po prostu, życia w społeczności, z ludźmi. Życia wspólnie.
Przeczytaj również: “Pewnego razu… w Hollywood”, czyli bambino Tarantino [RECENZJA]
Finalnie reżyserzy obchodzą się z tematem bezpośrednio i bez ogródek, zamieniając tym samym dawkowaną przez pierwszą godzinę subtelność na rzecz satyryzacji polityko-społecznej. Realizacyjnie film wygląda znakomicie, rozpływając się w głębokim interiorze, tchniętym życiem miasteczku i surrealnym biegu akcji. Sączy się krew, piętrzy broń palna, szykuje międzykulturowe starcie. Z całym swoim sensacyjno-westernowym bagażem Bacurau może się wybronić na wielu frontach; ostatecznie jest jednak (tylko) w porządku.