Recenzje

“El Camino: Film Breaking Bad” – Przerywane pożegnania [RECENZJA]

Kamil Walczak

Ten tekst przychodzi mi pisać w pełni komfortu poznawczo-serialowego. Za mną powtórka piątego sezonu Breaking Bad, teraz samodzielny film, już za parę miesięcy, tuż-tuż, piąty sezon Better Call Saul – i zapewne jak wiele innych fanów chciałbym, żeby show trwało dalej. Wyłanianie się mojego spektrum oczekiwań w przypadku El Camino trwało bardzo krótko, o co zadbał twórca – reżyser i scenarzysta Vince Gilligan, bo z ogłoszeniem miałkich informacji o pełnometrażowej produkcji czekał do samego końca. W efekcie premierujący wczoraj sequel Breaking Bad miał znamiona imprezy-niespodzianki, na której mieli pojawić się wyjątkowi goście i legendarne rekwizyty.


Zobacz również: Klasyka z Filmawką – „Podróż na księżyc” Georgesa Mélièsa, czyli narodziny marzeń

Sprawdzony i satysfakcjonujący schemat czy może kulminacyjna, pantematyczna pompa? Takie ekscytujące, rzucane na wiatr oczekiwań myśli snują się po nas, gdy przed filmem oglądamy piękne podsumowanie całego Breaking Bad. Co ciekawe, to nie typowy recap wszystkich sezonów tudzież przypomnienie fabularnych rysów opowieści, ale raczej emocjonalny montaż, swego rodzaju hołd dla serialu z naciskiem na tego, który, jakkolwiek eksponowany i utrwalany, siłą rzeczy stał zawsze obok imperialnego chemika – Jesse’ego. W finałowym odcinku Felina Walter zabija bandę Jacka Welkera, chłopak zostaje uwolniony i odjeżdża swoim El Camino w siną dal. Czy Walter miał w ogóle ocalić Pinkmana już się nie dowiemy, tutaj Heisenberg nie dostaje już żadnego dopowiedzenia. Jesse staje się w El Camino wyłączonym i autonomicznym protagonistą.

Będę jednak oszczędny w spoilerach. Jeśli ktoś już widział film – skojarzy pewne tropy i przesłanki. Jeśli nie (jest na Netfliksie, na co czekasz, obywatelu?) – jużci się skusi. Bóg rozpozna swoich.

Najlepiej zacząć od tego, co intuicyjnie odczuwa się pierwej, a więc sposób opowiadania historii. Narracja leniwie obleka się wokół losów Pinkmana, od samego początku przywołując w formie przerywanych retrospekcji wspomnienia głównego bohatera. To momenty zadumy, refleksji, powrotu myślami do pewnych ludzi i miejsc. Przeplatają się tak scenki, które nie zmieściły się w Breaking Bad z aktualną fabułą, zazębiając dotkliwe nerwobóle bohatera. Bez dwóch zdań El Camino przeszywa duch melancholii, nostalgii, choć moim zdaniem nie ma zbyt dużego związku z wdzięczeniem się do fanów. Owszem, powrót na ekrany niektórych postaci przywołuje wizję starych, dobrych czasów, ale wywoływanie ich z zaświatów to nie żaden rytuał. To trudna, bo osamotniona, próba rozliczenia się protagonisty z samym sobą. Ma to kształty o tyle konserwatywne, że podporządkowana jest temu cała akcja, po inauguracji której chyba za dużo zaczynamy sobie obiecywać. Czerpiąc z kanwy oryginału, Gilligan oddaje Jesse’ego samemu sobie w stanie kontrolowanego chaosu, niespokojnej chwili wytchnienia, kiedy kryminalna obława osiąga swoje absolutne apogeum, a jedyną pomocą są Skinny Pete i Badger, eks-przyjaciele immanentnie związani z epoką, której już nie ma.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Zobacz również: Recenzję filmu “Jestem REN”

Już od pierwszej sceny grała mi w głowie wypowiedź Boba Odenkirka grającego Saula Goodmana. Na pytanie o wątek Gene’a Takovicia rozwijany w prologu każdego sezonu Better Call Saul, odpowiedział, że o ile on sam chciałbym, żeby jego bohater zaznał spokoju i pogodził się z przeszłością, to ma duże wątpliwości, czy Vince Gilligan, współtwórca serialu, jest tym zainteresowany. Dla Gilligana nie ma czegoś takiego jak redemption arc, odpokutowania swoich przewin z przeszłości. Dlatego właśnie w pierwszej scenie filmu, kiedy Jesse będzie chciał zacząć nowe życie, naprawić swoje winy, słyszy, że to niemożliwe – nie ma czegoś takiego jak odkupienie z przeszłości. I nigdy się z niej nie uwolni, choć ostatecznie będzie mógł sam decydować o swoim losie. To nie fatalizm, ale własna historia będzie na nim ciążyć.

El Camino to zatem próba oddania sprawiedliwości Jesse’emu, na co nie było wcześniej czasu z racji na, bądź co bądź, drugoplanowy charakter postaci. Stał się ofiarą pewnych zdarzeń, samemu mając na koncie swoje zło. Stąd ta nieskładna, intuicyjna reminiscencja, którą na sobie przeprowadza, mniej lub bardziej chętnie wbijając stępiony wzrok w powidoki traumy. Taką czynną walkę uprawiano często-gęsto także w Better Call Saul, aczkolwiek nie tak bezpośrednio – operacji nie dokonywano na przytomnym pacjencie. We wszystkich ograniczeniach i rozszerzeniach formatu filmowego jakość retrospekcji wybija się jednak na prominentny poziom, a montaż wprost cudownie spaja to w koherentną linię akcyjną. Ogląda się to dobrze, płynnie. Oczywiście najlepiej byłoby zobaczyć to na dużym ekranie (zbyt wielu takich opcji w Polsce niestety nie ma), bo technicznie, w tym wizualnie, film aż prosi się o kino. Gdyby zestawić to z jednym z dwóch seriali, to raczej bliżej tu do opowieści o Jimmym McGillu: bezspieszne tempo i bardziej przemyślane, lakoniczne ruchy rymują się z rozmyślnym zatrzymaniem się na parę chwil, by spojrzeć wstecz.

Na pytanie o potrzebność tej kontynuacji BB ciężko odpowiedzieć w oparciu o użyteczność dla całego uniwersum. Dla wielu może to być zawód, bo ścieżki filmu nie prowadzą nas na żadne domagające się głębszych wyjaśnień rozdroża ani frapujące dygresje. W zasadzie to film kończy się w tym samym punkcie, w którym się zaczyna. Solennie funkcjonuje więc w imieniu głównego bohatera, eksploatując go przez introspekcję i pozostaje w tej gestii raczej egocentryczny. Kto więc tego filmu potrzebował? Chyba Jesse, który znakomicie sprawdza się jako solowa postać w szczypcach tego, co było i tego, co będzie.  Ogromna w tym zasługa Aarona Paula, który wyrósł na niemałą gwiazdę, choć jego kariera dalej przyklejona jest do Jesse’go Pinkmana – teraz z odrestaurowaną marką powtarzanego jak mantra bitch! Obecność jego (a raczej jego głosu) cieszy jeszcze w BoJacku Horsemanie, gdzie jako Todd spełnia chyba podobną rolę jak Jesse u boku Waltera White’a.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Zobacz również: Oda do Tokarczuk

Doceniam to, że nawet Nowy Meksyk ukazał się nam w bardziej filmowej formule. Gilligan w swoim stylu nie mógł odmówić sobie rozpływania się nad pustynnymi krajobrazami ciszy i spokoju, choć pod tą grząską ziemią gniją ciała powybijanych nieprzyjaciół i niewygodnych ludzi. Z utęsknieniem można wspominać lata, gdy Albuquerque było zwykłym miasteczkiem, gdzie żyło się bezpiecznie. Teraz to miasto zbiegów. Jednocześnie w tym rozgardiaszu i obcej atmosferze wskrzeszane są wbite niczym belka w świadomość wspomnienia. Dominuje aura mroku i tajemnicy, ale Gilligan nie uderza w jakieś depresyjny nuty, cedując ciężar produkcji na motywacjach i decyzjach bohatera.

Ta powściągliwość fabularnych rozwidleń nadaje dziełu walory minimalistyczne, dzięki czemu widz o wiele zręczniej może poruszać się w kategoriach emocjonalnych. Naniesione zostają kontrapunkty na konkretne i newralgiczne epizody, uwypuklające znane-nieznane zaszłości, skrywane czy niezrealizowane uczucia. Nie chcąc zdradzać za wiele, przywołam tylko kluczową scenę ze Skinny Pete’em. Pożegnanie starego kumpla to przyczynek do żywej rewizji wycinków znanych nam z serialu, czułego rozwinięcia postaci, retroaktywnego współczucia i tęsknoty. Ale chyba największe wrażenie robi scena z baru, która staje się emblematem niezażegnalnej przeszłości, sumą życiowych rozczarowań i sukcesów, jeszcze jedna konfrontacja z człowiekiem, z którym “osiągnął coś w życiu” i naznaczył na zawsze swój biogram.

Nie ukrywam rzecz jasna, że po całej enigmie stojącej za produkcją El Camino troszkę liczyłem na więcej substancji, ale też skondensowanie historii na wzór odcinków Breaking Bad jest bardzo trudne w takim osobnym przedsięwzięciu jak film. Niemniej jestem uradowany, że to powstało, że Jesse dostał swoje 5 minut i czas na pobycie ze sobą przed ekranem. Nie jest to poziom finałowego sezonu z bardzo prostej przyczyny – serial miał potężną podbudowę fabularną i o wiele więcej środków. Stąd endogenny charakter opowieści, która zachowała na szczęście ostrość detali i pieczołowitość realizacyjną. Pozostaje mieć cichą nadzieję, że limitowana dystrybucja w Stanach zostanie dostrzeżona w sezonie nagród. Bez względu jednak na to powinniśmy się cieszyć, bo to projekt świeży, czarujący i trochę wzruszający; w takim aspekcie rzeczywiście można to uznać za fanservice – ale to zasłużony fanservice. To prawdopodobnie przez ten film opóźnił się piąty sezon Better Call Saul (który pojawi się już na początku 2020 roku!). I chyba było warto.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.