Sojusz robotniczo-cyrkowy – Recenzujemy “Towarzyszkę Kim w przestworzach”
Filmowo Koreę Północną możemy kojarzyć, poza turystyczno-zewnętrznymi dokumentami, m.in. z koreańską animacją. Jednak komu obca jest ta gałąź ich kinematografii, ten raczej natrafi na pustkę. X muza w Pjongjangu jest od początku podporządkowana władzy, przechodzi przez cenzorskie kratki, podobnie ograniczana jest dystrybucja filmów zagranicznych. Przed 5 laty festiwal Pięć Smaków zorganizował co prawda retrospektywę dzieł z Korei Północnej – część widzów może się zatem oburzyć na powyższe słowa o braku – ale z pewnością jest to przemysł wybrakowany, któremu trudno się funkcjonuje bez rynków wtórnych (którymi przed upadkiem ZSRR były kraje związkowe i demoludy), wiary władz centralnych i artystycznej swobody, nawet w ramach panującej ideologii.
Mając to wszystko w pamięci, tym bardziej ciekawy jest projekt kooperacji z Zachodem: zrealizowana przy pomocy Brytyjczyka Nicholasa Bonnera, Belgijki Anji Daelemans i Koreańczyka z Północy Kim Gwang Huna Towarzyszka Kim w przestworzach. Ta baśniowa komedia o wielkich ideałach i spełnianiu marzeń to swoista adaptacja wzorca hollywoodzkiego, zbudowana na dobrze znanych nam kliszach, konstrukcji świata przedstawionego i zakończeniu. Pozornie więc nihil novi, ale widzowska praktyka uczy, że to jednak coś innego – i pod takim prostym, kulturoznawczym kątem to jednak jest wydarzenie. Bowiem w jednym z najbardziej izolacjonistycznych państw na świecie doszło do transferu kulturowego, a koreańscy twórcy mieli okazję zaprezentować Koreę inną niż tę z krytycznej rozprawy nad totalitaryzmem czy, z drugiej strony osi, propagandowego panegiryku z Najwyższym Przywódcą i Partią.
Niech to, co piszę, nie zakrawa na jakiś skrzywiony symetryzm – Towarzyszka Kim to jak najbardziej wytwór swojego środowiska, o czym świadczy cały anturaż tematów i postaci. Film ten jednak skierowany był głównie do widzów wewnętrznych, to znaczy do zwykłych Koreańczyków, dla których, mimo wszystkich uproszczeń i gładkości konwencji, ta historia jest ich. Trudno doszukiwać się wątków politycznych poza zdawkowym wspomnieniem o Przywódcy czy znakach graficznych: przypinką, portretem na ścianie, ozdobami miejskimi. To, co my postrzegamy jako znamiona dyktatorskiej władzy i kultu jednostki, w życiu codziennym jest tłem, prozą życia, rzeczywistością nienaruszalną i już dawno zaakceptowaną.
Język filmu jest tutaj powszedni, twórcy operują prostymi uniwersaliami, które zaprzęgają akcję w znaną nam poetykę. Co więcej jest to po części poetyka trochę obca północnokoreańskiej kulturze filmowej, z tak wyraźnym hasłem jak girl empowerment. Jeśli traktujemy film jako wydarzenie – a zwłaszcza przy tym dziele jest to wskazane – to waga tak upodmiotawiającego przesłania jest nie do przeceniania dla publiczności z Półwyspu. Młoda dziewczyna, którą ojciec wciąż próbuje sprowadzać na ziemię (a właściwie do kopalnianych podziemi), w Pjongjangu staje przed wielką szansą, by zaistnieć jako akrobatka w cyrku. Jej marzenia i dążenie do nich nie przeszkadzają jej w wykonywaniu swojej głównej pracy – najpierw jako górniczka w swoim miasteczku, potem w roli budowniczyni na wymianie w stolicy. Tytułowa Kim jest w dodatku przodowniczką pracy, z radością śrubującą nadnormy i pracującą w zespole robotniczym. To kobieta, która przez swoją determinacją i upartość staje się wzorem w społeczeństwie.
W duchu ideologii następują jednak pewne korekty klasycznego empowermentu i opowieści o realizacji swoich snów. Po pierwsze Kim nie jest w tym sama – pomaga jej przede wszystkim jej własna klasa robotnicza – dość niewinnie, ale jednak przeciwstawiona w pewnym momencie np. artystom czy mieszczanom ze stolicy. Klasa robotnicza staje się jednym z głównych punktów odniesienia, podobnie jak szerzej społeczeństwo. W ostatnim akcie explicite powiedziane jest, że za wychowanie dziecka odpowiada cały naród, a nie tylko rodzice. Dlatego ojciec, tak sceptyczny wobec cyrkowych ciągot córki, nie musi mieć za wiele do gadania w tej sprawie, jeśli środowisko dziewczyny ją wspiera. Taka korekta kliszy jest na swój sposób wyjątkowa, bo przynajmniej po części indywidualizm i tytaniczny wysiłek jednostki – symptomatyczny dla kapitalistycznego modelu sukcesu, tym bardziej kobiety, która musi jeszcze usilniej udowadniać swoją wartość – zostaje zastąpiony przez imperatyw solidarności i kolektywizmu.
Gatunkowo Towarzyszka Kim w przestworzach skłania się bardziej ku komedii sportowej, bo to marzenia o akrobacjach na trapezie i występach na szczycie spędzają bohaterce sen z powiek. Wątek miłosny, majaczący w tle, trzeba uznać za bardziej pośledni, choć szyderca a potem absztyfikant Pak, pochodzący ze środowiska artystycznego, okazuje się kluczem do sukcesu protagonistki. Romantyczne błahostki, ewokowane zresztą bez przekonania, służą może raczej do wypełnienia wzorca niż zrobienia czegoś konstruktywnego z fabułą.
Film jest wypełniony różnego rodzaju ozdobnikami: grą z błyskiem światła w oczach, różnymi dzwoniącymi dźwiękami, mniej lub bardziej zamierzonym kiczem i baśniowymi sekwencjami sennymi. Wiele z tych rzeczy kojarzy mi się z południowokoreańską estetyką reklam czy teledysków, nadaje więc to utworowi trochę swobody, ale dla samego filmu, zwłaszcza 9 lat po premierze, nie działa na plus. Nawet mimo sympatycznego metrażu (w wersji Pięciu Smaków jest to 77 minut) Towarzyszka Kim dość szybko wyczerpuje swój skromny arsenał środków i za często wpada w wytrychy gatunku. Mając już za sobą opisywane wyżej usprawiedliwianie grzeszków targetem, muszę przyznać, że poza tymi detalami filmowo twórcy nie proponują tu wiele.
Dzieła takie jak ta kooperacja europejsko-koreańska trzeba doceniać za próby dostarczenia dobrej rozrywki dla rodzimej publiczności. Dla widzów, dla których rzeczywistość nowoczesnego Pjongjangu czy koreańskiego miasteczka industrialnego są czymś egzotycznym – to znakomita ciekawostka i okazja, by odkryć, jak tworzona jest autoreprezentacja społeczeństwa odosobnionego, z którego zwykle kojarzymy tylko nieżywe portrety i Kim Dzong Una.