„Odludzie” – Dwugłos redakcji Filmawki


Odludzie to pełnometrażowy debiut Robbiego Banfitcha. Film nakręcony w technice found footage zelektryzował publiczność i stał się hitem festiwali kina grozy. Projekt fascynuje, obrzydza i polaryzuje. Wobec skrajnie różnych opinii, które pojawiły się w naszej redakcji, zdecydowaliśmy się na dwugłos, w którym przedstawimy Wam trochę argumentów za i przeciw. Zapraszamy!
Kondycja kina found footage
Norbert Kaczała: Na przestrzeni wielu lat koncepcja filmu found footage znacząco się zmieniła. To, co pierwotnie było dość awangardową formą kreowania nowej narracji z odnalezionych skrawków istniejących materiałów, obecnie jest jedną z popularniejszych form kręcenia horrorów. Od czasów Cannibal Holocaust czy Blair Witch Project, a nawet Paranormal Activity krajobraz filmowy zmienił się diametralnie, zasiewając w głowach wielu ambitnych twórców wizję sporego zarobku i popularności zdobytych na kanwie strasznego filmu „z ręki”. Kluczowe jest jednak w jakich okolicznościach powstaje ten rzekomo prawdziwy obraz. Wspomniany wcześniej film o wiedźmie z Blair prezentowano jako autentyczny materiał, odnaleziony przez filmowców, co dla odbiorców potęgowało poczucie realizmu. Z kolei Paranormal Activity sytuował odbiorcę w perspektywie protagonistów, ułatwiając sympatyzowanie z parą, chcącą odkryć, co złego dzieje się w ich domu. I co równie dobrze mogło się dziać w domu kogokolwiek z publiki.
Odludzie prezentuje zupełnie inne okoliczności, w których sfunkcjonalizowana pierwotnie kamera mniej więcej od drugiego aktu zaczyna być zbędna. Kręcenie teledysku przez głównych bohaterów to jedno, ale obligatoryjna rejestracja własnego nadchodzącego końca to zgoła odmienna sprawa. Tym bardziej, że ani razu kamera nie zostaje zwrócona w stronę nagrywającego, który mógłby dzięki temu uwiarygodnić swoje czyny. Nagrać coś na kształt pożegnania, testamentu, pamiętnika zbierającego szereg pytań o naturę wydarzeń lub chociaż proces powolnego osuwania się w obłęd. Tymczasem kamera służy nam za wątłe okno na mroczny świat „Pustkowia”, które dawno temu powinno zostać zamknięte. Prezentowane wydarzenia nigdy nie miały zostać zarejestrowane, dlaczego zatem uparcie zapisywano je na karcie pamięci?
Kamil Walczak: Na początku przyznam, że jestem wielkim fanem techniki found footage – nie tej awangardowo-resztkowej, ale kreacyjnej, balansującej między fikcją a rzeczywistością. Jak słusznie zauważył Norbert, sztuczki z found footage sprawdzały się (i sprawdzają!) przede wszystkim w formacie horrorowym. UFO Abduction, Ghostwatch, ale przede wszystkim Blair Witch Project, Paranormal Activity i [REC] – tak, to najważniejsi przedstawiciele tego podgatunku. Ale nie zgodzę się z jedną rzeczą – nie chodzi tu tylko o tworzenie „strasznego filmu z ręki”. To pewnie kwestia bardzo subiektywnej perspektywy, ale przy kolejnych seansach tego typu paradokumentów coraz mniejsze znaczenie ma uparte trzymanie się tej motywacji (która jest zwykle licha i łatwo kruszeje). Myślę, że filmy found footage łączą nie tyle okoliczności, co podejście do samego medium (telewizyjnego, cyfrowego czy wirtualnego).
Odludzie robi bardzo ciekawą rzecz: motywacja, jak to zwykle bywa, jest pretekstowa. I rzeczywiście od pewnego momentu próżno szukać racjonalnych (czy nawet jakichkolwiek) usprawiedliwień, tego, że główny bohater wciąż nagrywa, że wciąż nosi ze sobą kamerę. Dla mnie to właśnie jest swego rodzaju novum w found footage: odcięcie się od zasady realizmu na rzecz zupełnego i absolutnego tripa ku własnej śmierci. O ile pierwsze nagrania („znalezione przez policję”) zachowują jeszcze szczątkową fabularność, o tyle kolejne sekwencje przenoszą nas w coraz bardziej nie-rzeczywisty świat, w którym czas i przestrzeń ulegają załamaniu, skrzywieniu i anulacji. Wydawało mi się, że problemem found footage jest właśnie to kurczowe przywiązanie do jakości opisowych – skoro materiał filmowy ma zostać potem „znaleziony”, to musi być ostatecznie połączony z rzeczywistością, w której go odtworzymy. Otóż nie musi.
Jaki więc pozostaje sens użycia kamery w ten sposób? Wydaje mi się, że podkreśla ono tylko skrajnie zmediatyzowane doświadczenia wszelkiego typu, w tym przypadku doświadczenie ostateczności. Jeśli, jak pisał McLuhan, media są przedłużeniem naszych zmysłów, to w The Outwaters odbieramy śmierć możliwie najbardziej zmysłowo. Film umożliwia nam uchwycenie tego doświadczenia w zapośredniczony, ale wciąż sycący sposób.
Poza rachunkiem ekonomicznym


Kamil: Jak pokazują marketingowe fakty, Odludzie przyłącza się do pochodu nowatorskich filmów zrealizowanych za grosze. To także coś charakterystycznego dla kina found footage – to samo stało się choćby z Blair Witch Project, ale też z Paranormal Activity. Oczywiście powinniśmy zachować proporcje (te dwa ostatnie to box-office’owe hity), ale, podobnie jak Skinamarink (choć nie found footage), Odludzie znakomicie ogrywa zasadą ekonomii i udowadnia, że horror jest jednym z gatunków o największym potencjale nowatorstwa i kombinatorstwa. Wobec proliferacji generycznych filmów grozy tym większy jest apetyt na dobre kino tego typu, które porzuca operowanie zużytymi schematami (czasem fabularnymi, czasem formalnymi). A nawet jeśli ciężko o kino „dobre”, to ja cieszę się już z samych prób, bo te horrorowe mają niezwykłą siłę afektywnego działania.
W The Outwaters te braki czy mankamenty mogą działać i na dobre, i na złe. Na sukces artystyczny z pewnością działania modyfikowanie języka filmowego, stosowanie innych skrótów, ciekawe zapętlenia czy nienaturalne ujęcia. Na szkodę to, że często nic nie widać. Wtedy sfera audialna zaczyna grać pierwsze skrzypce, a resztę musi dodać wyobraźnia widza, mniej lub bardziej zaangażowanego w cały spektakl.
Norbert: Oszczędność finansowa i w pewnym sensie inscenizacyjna found footage to zapewne najważniejsza zaleta dla młodych filmowców. To czego nie widać na kamerze 4K Ultra HD Imax, pozwala wyobraźni twórcy i odbiorcy poszaleć, aby uzupełnić braki ukryte za wątłym naturalnym światłem, zakłóceniami z uszkodzonego pliku, lub tym od czego celowo odwraca się kamera. Twórcy The Outwaters korzystają z tych celowych ograniczeń nader często, sytuując swoich bohaterów w niemal całkowitej ciemności, gdzie jedyne poczucie przestrzeni kreuje niewielki krąg światła latarki. To decyzja pozornie świetna dla małej ekipy twórców, którzy mogą używać alternatywnych środków wyrazu, aby stworzyć otaczające bohaterów realia. Jednakże w tym przypadku, światło latarki pada niemal wyłącznie na spękaną powierzchnię pustyni, kolejne plamy świeżej krwi, oraz przemykające sporadycznie przez ekran abiektualne rekwizyty.
Czy to wszystko wydaje nam się obce? Jak najbardziej. Tyle że z tego chaosu nie wyłania się choćby krztyna spójnego świata przedstawionego. Wiele sekwencji „Pustkowii” można bez problemu przearanżować,bez większych szkód dla samej struktury. Po przekroczeniu pewnego punktu na osi czasu film zmienia się w ciągły szum tła, gdzie dopiero po skończonym seansie kilka pojedynczych przebłysków zaczyna nabierać fabularnego sensu. W moim przypadku spotęgowało to wyłącznie frustrację, bowiem dopiero wtedy zrozumiałem, jakie ambicje mieli twórcy i jak nieumiejętnie zamierzali je zrealizować. O ironio, gdyby ten film powstał w formie klasycznej (czyli nie-paradokumentalnej), jest spora szansa, że broniłbym go równie chętnie, co drugi głos czytanego właśnie tekstu.
Gore i estetyka grozy


Norbert: Celowa oszczędność środków zbliżyła niestety The Outwaters do sztampowego filmu gore. Choć i to określenie użyte jest nieco na wyrost. Przelewane w filmie hektolitry krwi, pierwotnie przyjmowane jako wręcz konieczny element niskobudżetowego filmu grozy, przelały czarę goryczy. Głównie dlatego, że przy akompaniamencie krzyków z ciemności stały się jedynym środkiem wyrazu używanym, by ewokować strach. Wspomniane wcześniej abiektualne „cosie” sugerują subtelnie, że bohaterowie mają do czynienia z czymś niespotykanym w pustynnej przyrodzie.
Co jednak ciekawsze, pośród subtelnych przebłysków kreatywności, da się odczuć obecność nie tylko innych organizmów, ale i zaburzeń funkcjonowania praw fizyki. Nie zamierzam otwarcie opowiadać o tychże, jednak jest to o tyle szokujące, że mając do dyspozycji tak wdzięczny pomysł na zaburzenie porządku realnego świata, twórcy postawili na ciągle szczucie widza czerwoną posoką na suchej nawierzchni. Lęk, który mógłby sięgnąć do głębi ludzkiego istnienia, został zastąpiony chwilowym dyskomfortem, do którego błyskawicznie się przyzwyczajamy, zwłaszcza oglądając kolejny przykład taniego kina gatunkowego. Szczerze wierzę, że w stabilniejszych warunkach finansowych Robbie Banfitch byłby w stanie wynieść ten koncept na naprawdę wysoki poziom. Musiałby jednak przede wszystkim pojąć, że błogosławieństwo dla jednych jest klątwą dla drugich. Tym jest horror, tym jest found footage, tym jest debiut pełnometrażowy.
Kamil: Z Norbertem muszę się zgodzić w jednej kwestii: wszechobecne, wielokierunkowe strugi krwi widzieliśmy nieraz, więc mogły się przejeść i zbrzydnąć (jeśli ktoś nie reaguje wymiotnie już na samo wspomnienie o gore). Stąd podzielam ten zarzut. Jest on też trochę związany z całą kontrowersyjnością The Outwaters i gorączkowymi doniesieniami o ludziach, którzy wychodzili z seansu albo którym robiło się niedobrze w trakcie jego trwania. Choć przyznam – mnie nie brzydziło, ale troszkę fascynowało, a rzyganie krwią i wypruwanie własnych flaków (oczywiście w odpowiednim kontekście!) ma w sobie nieco transgresji.
Oto ciało przestaje być dla fabuły elementem znaczącym, poddane zostaje starannej dewaluacji i anihilacji, ale my, jako widzowie, pozostajemy z niesmacznym poczuciem, że wciąż zostajemy we własnych ciałach, że nasze wnętrzności nigdzie się nie wybierają, że oglądamy coś, co nie podlega racjonalizacji (to już dawno odrzuciliśmy), lecz somatyzacji, reprezentacji przez ciało. Myślę też, że w tym tkwi inherentne połączenie między zmysłami (kamerą) a nagim życiem, które powoli dogasa. I w tym właśnie może tkwić lęk.