“Elektra i Wolverine: Odkupienie” nie jest komiksem [RECENZJA]


O tym, że Elektra i Wolverine: Odkupienie jest czymś nietypowym, uświadomił mnie Maurycy, gdy oglądaliśmy stoisko Egmontu na tegorocznej Emefce. Miał rację — to, co w głowie sklasyfikowałem, jako nieortodoksyjnie narysowaną komiksową miniserię, okazała się cóż — książką z obrazkami.
I to w sumie jest naprawdę słabe. Taka informacja powinna znaleźć się, czy to na blurbie na okładce, czy w opisie “komiksu” w sklepach internetowych, a tak nie jest. Elektra jest określana, jako… powieść graficzna! McCloud i Szyłak łapią się za głowę! Niestety (lub stety, jak to lubi) nie ma tutaj grama komiksowej narracji i nie jest to coś podobnego do kontrowersyjnej pod tym względem Marzi, czy, by szukać dalej, Koziołka Matołka Makuszyńskiego i Walentynowicza (o tym, czy jest, czy nie jest to komiks, możecie poczytać np. u wcześniej wspomnianego Szyłaka, lub Ruska). Mamy tutaj najzwyklejszą, bogato ilustrowaną książkę. Jeśli chcielibyśmy zostać w okołokomiksowej nomenklaturze, można by powiedzieć, że to light novel. Są to charakterystyczne dla japońskiego rynku tytuły będące lekkostrawną literaturą wzbogaconą o liczne ilustracje. Często pośrednio lub bezpośrednio związane z popularnymi mangami.
Słuchajcie, może wcale nie trzeba spisywać tego dziwnego tworu na straty? W końcu stoją za nim dwie naprawdę utalentowane osoby Greg Rucka — uznany scenarzysta i Yoshitaka Amano — rysownik chętnie angażowany w projekty w wielu różnych mediach z serią gier Final Fantasy na czele. Talentu temu duetowi z pewnością nie brakuje, a już sama okładka przykuwa oko niezwykłym stylem Amano. Z pewnością jest świeżo i nie trzeba się bać typowego dla super hero przezroczystego, amerykańskiego stylu. Cóż, niestety oboje twórców wykonali swoją robotę na maksymalnie pół gwizdka.


Rucka zaserwował nam bardzo prostą historię nieudanego zlecenie Elektry. Ktoś miał zginąć, miało być cicho i bez zamieszania niestety — córka ofiary w nieodpowiednim momencie wstała w nocy, by napić się wody i zobaczyła zabójczynię. Może nie byłby to taki problem, gdyby nie to, że zabójczyni na zlecenie uznała, że na robotę pójdzie bez żadnej maski, chustki, czegokolwiek, co zapewniłoby trochę anonimowości. I już ta głupotka pokazuje, jak mierny scenariusz dostarczył autor Lazarusa. Niestety takich rzucających się w oczy uproszczeń, niespójności i bzdurek jest tu cała masa. Może w komiksowej narracji część z nich zeszłaby z pola widzenia, czytelnik łatwiej przymknął na nie oko, ale nie tutaj. Potem w fabule pojawia się też Wolverine i jego zleceniodawca o niejasnych celach. Rosomak wyrusza w pogoń za Elektrą i porwaną dziewczyną i tak się to ciągnie przez te 200-kilka stron.
Niestety uznany scenarzysta komiksowy zupełnie nie radzi sobie w prozie. Oprócz głupotek fabularnych kuleje styl, zwłaszcza w dynamicznych scenach. Jest w nich zero napięcia i tempa. U Rucki tak samo brzmi powolne planowanie akcji, co pościg na autostradzie z wyrzutnią rakiet w roli głównej. Co ciekawe wydaje się to bardzo komiksowe, prawie tak jakby autor tworzył didaskalia dla rysownika, który dopiero miałby tę suchą treść przekuć w dynamiczny komiksowy panel. Efekt jest bardzo miałki, a niezbyt angażująca fabuła bardziej męczy, niż bawi. Nie chce się dalej pastwić, więc nie będę rozwijał tematu sposobu pisania postaci.


A rysunki? No cóż, Yoshitaka Amano sprawdził się lepiej niż Rucka. Jego charakterystyczny styl, w którym postacie i ich twarze wyglądają, bardziej jak artystyczne wyobrażenie Anunakich czy Plejadian niż ludzie przykuwa uwagę. Okołokomiksowo mógłbym przywołać do porównania np. autora Blame! – Tsutomu Nihei*, zwłaszcza gdy tworzy w kolorze. Liczne ilustracje mogą się podobać, a ich szczegóły zwykle są w pełni spójne z tym, co czytamy. Niestety widać, że te ilustracje mogłoby być lepsze. Zwykle są bardzo puste i brakuje na nich czegoś więcej niż samych postaci. Rzuca się to w oczy zwłaszcza w porównaniu do tych kilku bardziej szczegółowych prac, które możemy w Odkupieniu znaleźć.
Jak całość Elektra i Wolverine: Odkupienie wypada po prostu słabo. To nieciekawa, męcząca fabułka bez duszy zamknięta w słabej prozie. Oczywiście są ładne ilustracje, ale to zwyczajnie za mało. Komiksiarze przyzwyczajeni są do małych dzieł sztuki w liczbie kilku na każdej stronie, więc to nie wystarczy, by komukolwiek ten “album” zarekomendować. Pozycja jedynie dla fanów różnych trykociarskich ciekawostek lub dla psychofanów, któregoś z autorów.
* Jest jeszcze dodatkowo nitka między tymi rysownikami. Nihei stworzył kiedyś inny komiks z Wolverinem dla Marvela – Wolverine Legends: Snikt!