47 strun — Timothe Le Boucher po raz trzeci [RECENZJA]


Prawie dokładnie rok temu kończyłem recenzję Pacjenta słowami “Miejmy nadzieję, że trend zostanie podtrzymany i za rok o tej porze, będziemy już po lekturze polskiej wersji 47 Cordes”. No i jak widzicie, wszystko poszło jestem już po lekturze najnowszego komiksu Timothe Le Bouchera, a przynajmniej jego pierwszej części. Czy 47 strun, to komiksy tak dobry, jak poprzednie dzieła francuskiej gwiazdy?
Historia zaczyna się od czerwonowłosej kobiety zwracającej uwagę turyście, że plaża, na której się znajduje, jest prywatna. Szybka wymiana zdań prowadzi do zaskakującej propozycji. Tajemnicza kobieta odkupi zalany przypływem laptop chłopaka, a ten spędzi z nią dzień. Ambroise odmawia, ale kobieta nie daje za wygraną, zmienia swoją formę i próbuje go zdobyć, jako zupełnie inna osoba. I robi to ponownie i jeszcze raz i jeszcze raz.
Głównym bohaterem jest jednak nie zmiennokształtna istota, a Ambroise. Harfista, który przyjeżdża do nadmorskiego miasta, by zacząć pracę w orkiestrze. Miejsce załatwiła mu siostra o imieniu Zahide, u której zamieszkał. Pomimo że charakter mu w tym nie pomaga “nowy”, szybko organizuje sobie życie. Poznaje przyjaciół siostry, staje się obiektem zainteresowania grupy muzyków z orkiestry, a na ściance wspinaczkowej poznaje Lucasa, który szybko staje się niezastąpionym kumplem. Lucas jest zresztą sprawcą kluczowych dla fabuły wydarzeń. Gdy słyszy o problemach finansowych kolegi, podpowiada mu, że może trochę zarobić na pewnej nietypowej robótce.


W taki sposób Ambroise trafi do posiadłości ekscentrycznej i bajecznie bogatej śpiewaczki operowej. Robótką okazuję się pomoc przy przyjęciu, równie ekscentrycznym, co jego organizatorka. Maski, kostiumy, dziwne kinki. Impreza u zepsutych bogaczy na całego. Wszystko kończy się zaskakująco dobrze, a chcący dorobić trochę grosza chłopak wpada w oko śpiewaczce. Ta proponuje mu szkolenie i możliwość zdobycia niezwykłej harfy. Problem jest jeden — Ambroise musi zasłużyć na tytułowe 47 strun, wykonując 47, coraz dziwniejszych, zadań.
Timothe Le Boucher nie poszedł na skróty i 47 strun to historia znacznie różniąca się od Pacjenta i Dni, których nie znamy. Tym razem nie czujemy ciągłego strachu o losy postaci. Nikt nie czyha na życie i zdrowie bohaterów, a dziwna obsesja zmiennokształtnej istoty raczej nie zdaje się prowadzić do morderstwa. Ba, są nawet momenty zupełnie sielankowe, przedstawiające młodych ludzi na początku okołozawodowego życia. Praca pracą, ale są też znajomi, imprezy, przelotne romanse i towarzyskie spiski. Jednak jest w tym wszystkim napięcie. Czytelnik wie znacznie więcej niż Ambroise, więc trochę martwimy się za niego. Widzimy, jak coraz bardziej zatapia w świat, którego nie rozumie, o którego istnieniu nawet nie wie. To dobry zabieg. Pozwala płynąć historii w ciekawym kierunku, nie sprawiając, że główny bohater wygląda jak najbardziej naiwna owieczka w stadzie. Strachu nie ma, ale jest ciągłe napięcie.
Na ten moment autor skończył jedynie pierwszą część 47 strun i niestety działa to na niekorzyść historii. Trudno ocenić, czy pewne luki, uproszczenia i słabo rozwinięte wątki to po prostu słabości fabuły, czy jednie starannie przygotowane trybki w scenariuszowej maszynie, która na całego ruszy dopiero w drugim tomie. Niestety na tym etapie 47 strun nie wypada tak dobrze, jak dwa poprzednie komiksy autora. Uwiera mnie zwłaszcza brak wyraźnego kierunku, w którym ta historia zmierza. Widać przemianę Ambroise, który w ramach zadań od śpiewaczki odkrywa swoje nowe oblicze. Da się odczuć seksualne napięcie wsparte, kluczowymi dla fabuły, kinkami w postaci uległości i dominacji. Jest kilka pobocznych wątków, które gdzieś tam są i coś budują, ale niespecjalnie wiadomo co i dlaczego. Świetnym tego przykładem jest traumatyczna przeszłość rodzeństwa w postaci dorastania z ojcem tyranem. Poświęca się temu sporo uwagi, a nie licząc rozbudowy portretu psychologicznego Amborise i Zahide zdaje się, że to zmarnowane strony. Dałoby się to zrobić znacznie ekonomicznej, jeśli chodzi przestrzeń, jaką ma do dyspozycji historia. A tutaj mielimy ten temat kilka razy i zawsze wynika z niego tyla samo, co za pierwszym.


Dziwi też niespójność między tym, co w fabule zostaje wypowiedziane, a tym, co widzi czytelnik. Jak wcześniej wspomniałem — Ambroise miał być trudny w obyciu. Według jego siostry i jego samego trudno mu zawiązywać przyjaźnie i znajomości. Tylko że w fabule zupełnie tego nie widać. Harfista jest pewny siebie, żartuje, dogryza, wzbudza zainteresowanie otoczenia i potrafi je wykorzystać. Zupełnie inny obraz niż ten, który rzekomo dostrzegają sami bohaterowie tej historii.
Rysunkowo za to nie ma się do czego przyczepić. Mało tego, Le Bucher dalej się rozwija i tak jak Pacjent wyglądał lepiej od Dni, których nie znamy, tak 47 strun wygląda lepiej od Pacjenta. Świetnie przedstawiona jest przestrzeń, a mimika i mowa ciała postaci przekazuję czasami więcej niż dialogi. Szeroko rozumiany design świata przedstawionego robi ogromne wrażenie i setki, jak nie tysiące pojawiających się w nim elementów tworzy spójną, bardzo stylową, całość. Autor częściej łamie również bardzo klasyczny podział panelu, co oceniam na duży plus. Wcześniej ta schematyczność trochę dusiła niektóre sceny.
Pomimo dwóch akapitów narzekania nie mogę powiedzieć, że 47 strun mi się nie podobało. Wiele rzeczy, mi się w nich nie gra, ale to dalej świetnie narysowany, bajecznie opowiedziany komiks, a autor sprawił, że bardzo przejmowałem się losem poznanych postaci. Nawet jeśli robiły coś, czego raczej bym się po nich nie spodziewał. Mam oczywiście wielką nadzieję, że Timothe Le Bouchera wyskoczy z drugim tomem, gdzie załata wszystkie dziury i jako całość 47 strun okaże się wadzącym nas za nos thrillerem w iście Fincherowskim stylu. Biorąc pod uwagę, że w jego poprzednich komiksach to zwykle ostatnie kilkadziesiąt stron uderzało najmocniej, to wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było. Póki, co cieszmy się tym, co mamy.
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Pacjent, Dni, których nie znamy