Advertisement
KomiksKulturaPublicystyka

“Beverly” – Samotność przedmieść [RECENZJA]

Michał Skrzyński
Beverly recenzja
To jest spisek, czy go nie ma? / fot. materiały prasowe

Sabrina Nicka Dranso była jednym z najlepszych komiksów, jakie mogliśmy preczytać po polsku w 2020 roku. Nieprzyjemnie celna analiza teraźniejszości ubrana w mistrzowsko napisany thriller mocno weszła mi do głowy i stała się wzorem, jak powinny wyglądać tytuły krytycznie patrzące na dzisiejszą rzeczywistość. Dwa lata musieliśmy czekać na kolejny tytuł Dranso w Polsce. Z radością donoszę, że pełnometrażowy debiut wydany oryginalnie dwa lata przed Sabriną — Berverly jest równie dobry, a może i lepszy.

Beverly, pomimo że jest powieścią graficzną, to składa się z kilku kilknasto- do kilkudziesięciostronicowych opowiadań, która łączą się w większą całość. I to łączą się na przeróżne sposoby. Raz mamy bezpośrednio następujące po sobie epizody z życia pewnej rodziny, innym razem połączenie ogranicza się do jakiejś postaci na drugim planie, która dodaje do obecnego opowiadania z pozoru nieistotne szczegóły. Taka konstrukcja mogłaby się bardzo łatwo zawalić, ale Drasno jest na to za dobry. Każde opowiadanie to nowa dawka niepewności i poczucie utraty gruntu pod nogami. Dzięki takiemu zabiegowi na pierwszy rzut oka Beverly może być pozbawiona jakiegoś spoiwa. Fabularnej głównej nuty, która łączyłaby ze sobą te kilka pozornie ledwo związanych ze sobą historii. Oczywiście takie spojrzenie byłoby błędem.

Drnaso w Berverly podobnie, jak w późniejszym komiksie zabiera nas na amerykańskie przedmieścia. Takich kanonowo poprawnych, gdzie trawa jest równiutko przystrzyżona, a rodziny 2+2 w wakacje jadą na wspólny camping. Takich, w których szaleństwo czai się tuż za rogiem. Atmosferę zawieszonej na granicy szaleństwa społeczności autor eksploruje głównie na płaszczyźnie jednostek oraz małych grup rodzinnych i rówieśniczych. Atmosfera małego miasteczka to świetna pożywka dla plotek, niedomówień i nikczemnych planów prostych ludzi. To, co w Beverly szokuje to swoiste gotowanie żaby, jakiemu Dranso poddaje czytelnika. Tutaj nie ma jednego momentu, w którym następuje przełamanie i dostajemy po twarzy, czymś wyjątkowo dziwacznym czy szokującym. U Drnaso płyniemy kadr po kadrze, by po kilku stronach zrozumieć, w jak pochrzanionej sytuacji znajdują się postacie, które śledzimy.

Przeczytaj również:  "Nieśmiertelny Hulk" i "Venom" - Czerwony szum w głowie [RECENZJA]
Beverly komiks
Okładka komiks / fot. materiały prasowe

Piszę o tym, jaka Beverly jest, a nie o czym jest, ponieważ jest o wielu rzeczach. O nastolatkach zbierających śmieci w ramach wakacyjnej pracy, o rodzinie na wakacjach, o wizycie u dawno niewidzianej przyjaciółki. Te małe historie łączą się w przykrą narrację o samotności i problemach współczesnych relacji, często powierzchownych i pokręconych. Świetnie wypadają na przykład wspomniane wspólne wczasy. Rodzice z początku mogą sprawiać wyraźnie naprawdę nie najgorszych. Zaangażowanych i aktywnych, ale to pozory i szybko wychodzi na jaw, że to relacja jednostronna. Rodzice mówią, ale w taki sposób, że dzieci nie chcą ich słuchać. Dzieci nie mówią, ponieważ wiedzą, że rodzice ich nie usłyszą i tak rodzina spędza czas niby razem, ale tak naprawdę każdy jest sam ze sobą. O tym chyba w największym stopniu stara się nam opowiedzieć Drnaso — o samotności, nawet gdy siedzimy z kimś w jednym samochodzie.

Oczywiście nie byłby to komiks tak dobry, gdyby po prostu opowiadał o ważnych rzecz. Ważne jest, jak się o nich opowiada i tutaj Beverly błyszczy równie mocno. Dialogi, atmosfera, rosnące poczucie, że coś jest nie tak. Lektura dzieła Dranso może wywołać naprawdę głęboki niepokój i to, pomimo że tak naprawdę raczej nie obserwujemy rzeczy strasznych.

Drasno to świetny scenarzysta i utalentowany rysownik. Jego styl to oczywiście wariacja na temat klasycznego ligne claire i idealnie pasuje do opisanej historii. Nie uświadczmy tu raczej szaleństw w temacie niezwykle skomplikowanych paneli, ale nie brakuje zabawy z układem kadrów, które raz większe raz mniejsze dostosowują się do tempa, w jakim dzieje się akcja.

Przeczytaj również:  "Miejmy nadzieję, że zasłużę na happy end" - rozmawiamy z Michelem Franco [WYWIAD]
Beverly recenzja
Przynajmniej są pieski / fot. materiały prasowe

Z Beverly mam jeden problem, prawdopodobnie niezależny od Nicka Drnaso. Uwierają mnie niektóre dialogi, zwłaszcza takie odgrywane między młodymi postaciami. Brzmią bardzo sztucznie i daleko im do naturalności znanej z Sabriny, którą w przeciwieństwie do Krzysztofa Cieślika tłumaczył mastero Marceli Szpak. I to właśnie ta zmiana pozwala mi twierdzić, że te zgrzyty nie do końca są zależne od autora, zwłaszcza że wychodzi to tylko przy języku “młodzieżowym”. Chociaż dopuszczam też sytuację, w której Szpak poprawił oryginał, a Cieślik tego nie zrobił lub debiut jest zwyczajnie napisany gorzej niż wydana dwa lata po nim Sabrina.

Beverly to podobnie, jak Sabrina komiks wybitny. Bezbłędny, świetnie napisany (zakładając, że problemy były po stronie tłumacza) i pomyślany od początku do końca. Działa, jako thriller psychologiczny i jako spojrzenia na stan współczesnego społeczeństwa. Nie warto przegapić, Sabrinę warto nadrobić, a na nadchodzące Acting Class warto czekać.

 

Beverly wydała w Polsce Kultura Gniewu, a przetłumaczył Krzysztof Cieślik.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.