Wywiady

“Czuję, że i tak nie ma nadziei” – rozmawiamy z Bartkiem Balą, reżyserem filmu “RÓJ” [WYWIAD]

Norbert Kaczała
Bartek Bala / materiały prasowe

Już 11 maja stoją premierę będzie mieć film RÓJ w reżyserii Bartka Bali. To klaustrofobiczna i nieoczywista opowieść o rodzinie, która z powodu decyzji ojca zamieszkała na bezludnej wyspie z dala od cywilizacji. Jak potoczą się ich losy, jakie demony będą im towarzyszyć i co strasznego tak naprawdę czyha za wodą, dowiecie się już wkrótce, wchodząc na stronę filmroj.pl. 

Przed premierą filmu, postanowiliśmy zadać jego reżyserowi kilka pytań. Rozmawiamy o procesie twórczym, wadach i zaletach crowdfundingu, a także o tym czy w Polsce wystarczy po prostu zrobić kino gatunkowe. Filmawka miała przyjemność objąć premierę filmu patronatem medialnym. Wywiad jest materiałem sponsorowanym.


Norbert Kaczała: RÓJ to film debiutancki, ale daleko Ci od faktycznego debiutu za kamerą. Był video art, trochę krótkich metraży. Jaka jest droga od takiej działalności do pierwszego, pełnego metrażu fabularnego?

Bartek Bala: Bardzo ciężka i uciążliwa, jak zakładam dla wielu twórców. Matka chrzestna ROJU, Joanna Malicka, motywowała mnie, żeby ten film pchać dalej do przodu. Od momentu napisania scenariusza i rozpoczęcia produkcji minęło dużo czasu. Proces wejścia na pułap pełnometrażowy jest związany głównie z granicą finansową, którą trzeba przekroczyć. Należy budować zaufanie, które potem może przynieść szansę na debiut. Ja nie kończyłem szkoły filmowej, więc było to jeszcze trudniejsze. Nie miałem żadnych znajomości czy networkingu, który pozwala dotrzeć do osób zainteresowanych projektem. Kamieniem milowym był festiwal, na który dostał się nasz projekt. Odbywał się na nim warsztat producencki, którego końcowym etapem był pitching (prezentacja pomysłu na film, której celem jest zdobycie środków na realizację projektu, przyp. red.). Udało nam się go wygrać. To był znaczący moment w mojej drodze. Zawsze wstydziłem się, że buduję firmę tworząc reklamy, a zarobione pieniądze przeznaczam na produkcje niezależne. Ale kiedy wszedłem głębiej w ten świat, okazało się, że większość osób robi dokładnie to samo, a pozostała część zajmuje się programami czy serialami telewizyjnymi. Przez ten czas, w którym zacząłem realizować się filmowo, stworzyliśmy razem z Tomkiem Langerem firmę HOLE Films, która pozwala finansować development, zarówno nasz, jak i innych projektów, których zaczynamy szukać.

Myślisz, że doświadczenie stricte marketingowe jest naturalną drogą do crowdfundingu? Wszak nawet przy tak dużym wsparciu gremium producenckiego, zamiast pójść do dużego studia, zdecydowaliście się na akurat taką drogę dystrybucji.

Przeszliśmy tę drogę klasycznie. Na początku próbowałem tradycyjnie dotrzeć do producentów, co spotykało się z dość sporym zainteresowaniem, ale różnym odbiorem. Ten film ma swoją specyfikę i jest odważnym przedsięwzięciem. To trudny projekt. Ma w sobie elementy, które w teorii mogą się zwalczać. Trafiłem w pewnym momencie na Wiesława Łysakowskiego, który wyprodukował między innymi Chce się żyć i akurat wracał po przerwie od filmu. Zauważył w projekcie to, od czego zaczynał on swoją drogę, czyli szansę na zrealizowanie go niedużym kosztem. Uznaliśmy, że może to przynieść o wiele lepsze efekty, ponieważ struktura filmu pozwala na dynamiczną narrację.

Z Wiesławem przeszliśmy przez PISF, próbując dostać dotację, ale utknęliśmy na ostatnim etapie. Wówczas na horyzoncie pojawił się Łukasz Siódmok. To osoba spoza branży, ale z dużą wrażliwością artystyczną; bardzo chciał wyprodukować nasz film. Początkowo Łukasz myślał o jednym dużym inwestorze. To ułatwia wiele spraw formalnych i komunikacyjnych, ale może utrudnić prace nad samym filmem w kontekście jego kształtu artystycznego. To było kluczowe zagrożenie, którego chcieliśmy od początku uniknąć.

Wtedy na naszej drodze pojawiła się kolejna osoba, czyli Paweł Komar, ówczesny szef Crowdway’a, który zaczął nas namawiać na spróbowanie crowdfundingu. To kojarzyło się nam z niszowymi projektami, a nie dużymi pieniędzmi, które są potrzebne na stworzenie tak wymagającego projektu. Podjęliśmy się tego, ale nie był to łatwy okres. Czas kampanii pamiętam jak dziś, bo dzień i noc walczyliśmy o to, by pozyskać fundusze.

RÓJ / materiały prasowe

RÓJ jest ciekawy nie tylko przez wzgląd na drogę przez mękę producencką, ale i fabularnie. Umówmy się, kino gatunkowe to nie jest oczywisty debiut. Nie baliście się tak ryzykownego tematu na początek? Skąd wiara i pewność siebie, że to się uda?

To nie jest jeden gatunek, a raczej patchwork. Czerpie z dramatu psychologicznego, przez thriller, po kino grozy. To są rzeczy, które uwidaczniają się w treści filmu i w jego formie. Z jednej strony dużo w nim kamery z ręki, a z drugiej wiele zaprojektowanych szczegółowo ujęć i kreacyjnych mastershotów. Postmodernizm mówi to od lat, ale ja po prostu chcę tworzyć światy i zapraszać ludzi do innych przestrzeni, stworzonych na potrzeby historii. Wierzę, że ludzie chcą takie kino oglądać.

Przeczytaj również:  Nieme, a dźwięczne. Dźwięk w kinie niemym [Timeless Film Festival Warsaw 2024]

Ta kategoria postmodernizmu to bardzo przydatne i pojemne hasło. Od razu w głowie zapala mi się neon z napisem W lesie dziś nie zaśnie nikt, który wdzięcznie przeciera szlaki polskiego horroru, ale to nadal granie na znanych fanom gatunku schematach. Czy wy się nie baliście czegoś takiego? Niektóre elementy ROJU łatwo skojarzyć z innymi, popularnymi historiami, więc co wyróżnia waszą? Bo wątpię, że korzystacie z taryfy ulgowej dla „pierwszego polskiego filmu z gatunku X”.

Można mieć tu skojarzenia z Wybrzeżem moskitów Petera Weira czy Kłem Yorgosa Lanthimosa, bo one wręcz naturalnie przychodzą czytając streszczenie historii. Ale ona porusza też zupełnie inne tematy. Żeby film się zgadzał, musi mieć kilka zachowanych punktów. Choćby temat. On tu jest i uważam, że jest bardzo mocny i pozostawia dużą przestrzeń do dyskusji na temat filmu. To nie jest, mam nadzieję, hamburger na wynos, tylko raczej wybranie się do restauracji i spróbowanie czegoś innego. RÓJ ma autorski sznyt, ale jest opowiadany bardzo klasyczną, wręcz antyczną, strukturą. To zachowanie klasyki na poziomie opowiadania jest ważne, tak samo jak obudowanie tego wyjątkowym światem i bohaterami, którzy zmagają się ze sobą i naturą.

Wspominałeś w materiałach promocyjnych, że jest to historia częściowo inspirowana twoją własną relacją z ojcem. Nie zamierzam odkopywać tu jakiś twoich traum, ale czy zechciałbyś rzucić na to nieco więcej światła?  Jak przechodzimy od codziennego życia w mieszkaniu gdzieś w polskim mieście, do bezludnej wyspy i walki o przetrwanie?

Ja w każdej z tych postaci schowałem trochę siebie. Wierzę, że reżyser musi mieć background swojego doświadczenia, który przenosi na ekran, żeby było to wiarygodne. To, co dzieje się w filmie, oscyluje gdzieś pomiędzy fikcją a prawdą. Nie chciałem, by film był bardzo naturalistyczny. Traktuję to bardziej jako przypowieść. Co do ojca, dobrze pamiętam, że nie widziałeś filmu?

Owszem, widziałem. Seans odleżał w mózgu parę dni i prowadzę tę rozmowę z perspektywy fana.

Serio?

Tak, dlatego perspektywa kina gatunkowego, które jednak da się u nas robić, bardzo mnie interesuje.

Ja się już martwiłem, że tak sobie gadamy o kinie gatunkowym, postmodernizmie i cię potem strasznie zawiodę, a tu proszę. (śmiech) Jeśli chodzi o moją relację z ojcem, to jest właśnie ta klątwa, która wisi nad wyspą. To jest coś, co zostaje ze mną i doskwiera mi do dzisiaj. Ciąży na mnie zbyt duża odpowiedzialność finansowa, żeby przeprowadzać autoterapię przez film. Chcę to robić na tyle, by nie było to z niekorzyścią dla widza. Umieszczam w filmach siebie w takim sposób, by nie stało się to opresyjne.

RÓJ / materiały prasowe

Mam z tyłu głowy chronologię powstawania tego filmu, jeśli chodzi o scenariusz, początek zdjęć itd. Pytanie w ramach didaskaliów, czy okres pandemii i izolacja rodziny od całego świata jakoś się zbiegły tematycznie? Czy to było już gotowe w 100% w dobie izolacji?

Zacząłem od tematu, bo chciałem opowiedzieć o wolności i lęku jednocześnie. Wiedzieliśmy z Tomkiem (Langnerem – producentem filmu, przyp. red.), że musimy bardzo się ograniczać, tworząc ten projekt, co wynikało z biedy. Na etapie wymyślania filmu, jakieś siedem lat temu, tworzyłem bardzo konkretne obrazy i nie zdawałem sobie sprawy, z czym się to wiąże. Produkcyjnie paliliśmy budynki, kąpaliśmy ludzi w zimnym morzu, wypływaliśmy w morze, zaprojektowaliśmy i zbudowaliśmy całą osadę rodziny od podstaw, codziennie mieliśmy kaskaderów, codziennie oglądając plan pracy na kolejny dzień wiedzieliśmy, że będzie ciężko… Tysiące rzeczy, które są trudne, a co za tym idzie kosztowne. Efekt końcowy przerósł nasze pierwotne oczekiwania, ale był też dużym ciężarem finansowym.

Czy przez tak wąską pulę bohaterów, było wam łatwiej, czy wręcz przeciwnie? Tym bardziej biorąc pod uwagę, że to twój pierwszy pełny metraż.

Produkcyjnie prościej. Łatwiej zgrać kalendarze czterech osób, niż trzydziestu. Ale scenariuszowo znacznie trudniej. Nie bylibyśmy w stanie pokazać tej izolacji, gdybyśmy nie podjęli tego ryzyka. Normalnie bohater idzie do baru i dzieli się przemyśleniami z przypadkowo spotkanym gościem. My musimy dużo opowiadać przez obraz, bo nasi bohaterowie nie zwierzają się sobie nawzajem. W ciągu całego filmu dochodzi do jednego takiego zwierzenia. To było bardzo trudne wyzwanie.

Przeczytaj również:  Nieme, a dźwięczne. Dźwięk w kinie niemym [Timeless Film Festival Warsaw 2024]

A czy te spartańskie warunki na planie były obciążeniem psychicznym dla aktorów? Było jakieś szkolenie z podstaw survivalu?

Zdecydowanie tak. Ludzie survival od razu kojarzą z np. z preppersami. A świat ROJU to dla mnie raczej realizm magiczny. Bardzo nie chciałem, żeby było to kojarzone tylko z survivalem, bo musielibyśmy mieć więcej „mięsa”, typu jak poprawnie rozpalać ognisko. To są super rzeczy, ale nie sedno filmu. Uciekałem od tego kontekstu i wolałem zachować większą uniwersalność świata. Aktorzy mieli jednak spotkania z ludźmi, którzy w taki sposób żyją. Adam Wojciechowski uczył się rąbać drewno, chodził na zajęcia sportowe, schudł 10 kg i zbudował sylwetkę, którą można zobaczyć w filmie. Musiał nurkować na 4 metry w dół bez butli, co było ogromnym wyzwaniem. Wykonał bardzo dużą pracę przed planem.

RÓJ / materiały prasowe

Analogicznie, skoro preprodukcja była tak skrupulatnie przygotowana, a prezentowane w fabule wydarzenia nie należą do przyjemnych,  jak to wyglądało na planie? Atmosfera musiała być łagodzona?

Z produkcyjnego punktu widzenia to było bardzo trudne doświadczenie, bo sami byliśmy odizolowani od rzeczywistości. Żyliśmy tam przez prawie dwa i pół miesiąca, odcięci od cywilizacji. Od Warszawy dzieliło nas siedem godzin drogi w jedną stronę. Ludzie nie wyjeżdżali nawet na weekend, bo im się to nie opłacało. Nasza baza znajdowała się w ośrodku wypoczynkowym. Na początku mieliśmy fajną atmosferę, ale biegiem czasu dostosowywała się ona do filmu. Pracując z tak dużą ekipą, nie ma szans, żeby jakieś konflikty nie powstały. Kręciliśmy chronologicznie, więc przeszliśmy od wielkiej ekscytacji, aż po wielkie zmęczenie.  Zdarzało się, że braliśmy z Zuzą Kernbach plan pracy do ręki i mówiliśmy: „No tak, jutro znowu masakra”. Warto tu podkreślić zaangażowanie całej Ekipy na każdym poziomie realizacji tego filmu, bo produkcja to nie tylko sam plan, ale też postprodukcja takie firmy jak Locomotive, Prosound, duet Montażystów Piasek&Wójcik czy Muzyka Pawła Górniaka – całej Ekipie na każdym szczeblu z tego miejsca bardzo dziękuję.

Ale bez wątpienia aktorsko trafiło na profesjonalistów. Czy postacie były pisane z wstępną wizją, kto dokładnie ma to być, czy wszystko przyszło z czasem?

Z Maciejem Słowińskim, z którym tworzę projekty, mieliśmy w głowie Romę i Eryka. Do dziś mam w pamięci moment, kiedy nie odebrałem telefonu od obcego numeru, a okazało się, że to Lubos nagrał mi się na sekretarkę i powiedział, że chce wziąć udział w filmie – to był kolejny motywujący bodziec. Pracowałem już ze sporą ilością znanych aktorów, ale ta dwójka wydawała mi się trudna pod kątem osobowości. Kiedy rozmawiałem z doświadczonym kolegą reżyserem, mówił mi, że biorę na siebie duży ciężar. Nie odradzał, ale uczulał. To była cenna lekcja, których chcę dostawać więcej. Druga kwestia to casting. Dość duży, bo promował też naszą kampanię. Mieliśmy 600 zgłoszeń od dzieciaków. Prowadziliśmy casting od początku do końca sami, dzieląc go na trzy etapy – zgłoszenia ze zdjęciami, wideo i potem spotkanie, na które zapraszaliśmy po 10 kandydatów. Jeśli chodzi o rolę córki, czyli Tosię Litwiniak, byłem pewny, że będzie to właśnie ona już na etapie wideo. Jest niezwykłą osobą, która prezentuje ogrom dojrzałości. W kwestii syna wahałem się, ale uważam, że podjąłem dobrą decyzję – przemiana Adama Wojciechowskiego w tym filmie napawa mnie dumą i kibicuję mu w dalszej drodze.

Nawet nie znając tej castingowej kuchni, czuć na ekranie, że to faktyczna rodzina. Turbulentna, ale spojona silną więzią. Nie ośmielę się spoilerować zakończenia, ale powiem ogólnikowo, że jest otwarte. I na pewno nie pozytywne. Pytanie brzmi, czy jesteś równie pesymistyczny, co zakończenie ROJU?

Czy ono jest pesymistyczne? Trudne pytanie. Ja czuję że tak, i że nie ma nadziei jeśli chodzi o cywilizację. W filmie nie pozostawiam widza z nadzieją, ale tu chodzi o refleksję. O powody do dyskusji i żeby się ze sobą nie zgadzać po seansie. Zaś ostatnie ujęcie filmu, to znowu powrót do ojca i jego klątwy.


korekta: Jakub Nowociński

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.