“Nowi Mutanci” – bardzo młodzi, niezbyt gniewni [RECENZJA]
Do teraz niedowierzam, że Nowi Mutanci faktycznie pojawili się w kinie. Ile to już lat zeszło mi i innym fanom od czasu ogłoszenia obsady, pierwszego zwiastuna i kolejnych zmian daty premiery. A w międzyczasie nawet studio-matka filmów o mutantach zostało przejęte przez korporację Myszki Mickey. Jednak dokonało się, a widzowie w dużej części świata mogą po raz ostatni wejść do świata X-Men. Najwidoczniej jednak, ku niezadowoleniu większości.
W swym fabularnym założeniu Nowi Mutanci są filmem niezwykle prostym. Grupa nastolatków, odkrywająca w sobie nadprzyrodzone moce zostaje zamknięta w ośrodku, rzekomo mającym pomóc im nad nimi zapanować. Intryga jednak okazuje się mieć drugie dno, problemem będą nie tylko dogadanie się z rówieśnikami, ale też przetrwanie. Co osobiście mnie dziwi, to fakt, że ową prostotę odbiera się jako niemal największą wadę. Trafiały się recenzje, narzekające na brak scen pełnych rozmachu, wysokiej stawki czy na umiejscowienie całej fabuły w jednej lokacji. Prawdopodobnie mógłbym je zmarginalizować, gdyby nie fakt, że opinie te nie znalazły się pierwotnie w komentarzach na popularnym polskim serwisie filmowym, a w czołowych amerykańskich portalach. Przede wszystkim, należy pamiętać, że „Nowi Mutanci” to niemal suplement do szerszego uniwersum, które przez wieloletnie zmęczenie materiału mogło pozwolić sobie na jednorazowy eksperyment. Nie naruszono by wówczas struktury ustanowionego świata (chociaż od kilku lat i tak konsekwentnie ignoruje się jakąkolwiek ciągłość), a film za mniejsze pieniądze nie byłby tak ryzykowną inwestycją. W produkcji Boone’a nikt nie ratuje całego świata, ani nawet państwa czy miasta. To historia „survivalowa”, w której przetrwać mają główni bohaterowie, a nie cała ludzkość. Nierzadko bywało już tak, że to właśnie filmy i komiksy mniejszego kalibru, o wiele luźniej nawiązujące do szerszego uniwersum reprezentowały wyższy poziom. Wyzbywając się ograniczeń pokroju monumentalnej batalii w centrum wielkiego miasta, dostajemy więcej czasu na poznanie i zrozumienie postaci. Tym bardziej, że w Nowych Mutantach zajmują się tym sami bohaterowie.
Nie sądziłem, że zmuszony będę dukać kilka banałów, jednak okoliczności zobowiązują. Warto pamiętać, że X-Men zaistnieli w świadomości odbiorcy, jako wielka i bardzo czytelna metafora. Wszelakie mutacje, jakich doświadczają główni bohaterowie komiksów były zamiennikiem „piętn”, z którymi musieli się borykać w kontakcie z otoczeniem. Inna orientacja seksualna, wyznanie, pochodzenie, deformacje, choroby… Wszystkie te elementy wiązały się z taką samą stygmatyzacją, jak komiksowe posiadanie skrzydeł, strzelanie laserem z oczu, czy telepatia. Inny = groźny. Proste? Proste. Jakim zatem cudem ta nieskomplikowana symbolika przelatuje nad głową przeciętnego recenzenta? To dlatego właśnie bohaterami filmu są młodzi mutanci, którzy dopiero odkrywają swoje umiejętności i jak przystało na ofiary zaszczucia, boją się ich używać. Nie każdy z nadnaturalnymi zdolnościami zasługuje tutaj na miano X-Men, a główni bohaterowie nie czują się dość dobrzy, czy wręcz godni, by zostać herosami. Póki co ich umiejętności niosły tylko ból i śmierć, dlaczego zatem mieliby chcieć „wyjść z szafy”? Przez to wszystko nawet dość uproszczony zarys psychologiczny bohaterów nie razi. Każdy młody człowiek miał na siebie jakiś pomysł, a subkultury nie wzięły się znikąd. Dlatego nie dziwi fakt, że w grupie znajdą się obligatoryjny lover boy, szara myszka, czy ktoś przesadnie edgy. Czy potrafią być przez to męczący? Tak, to nastolatki. Ale czy są przy tym ludzcy i wiarygodni? Jak najbardziej.
Niezmiernie szanuję Boone’a za umiejętne prowadzenie młodych aktorów, nawet gdy nie każdy z nich jest tak oswojony z ekranem. Bywają tu postaci odegrane słabiej (Dani Moonstar), lub lepiej (Illiana Rasputin), jednak nikomu nie dane jest zejść poniżej pewnego poziomu. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z historią, bądź co bądź, dla młodszego odbiorcy. Boone ma już doświadczenie z historiami young adult (wszak odpowiada za filmowe Gwiazd Naszych Wina), a stworzenie postaci, z którymi powinien sympatyzować widz jest dla takiego filmu kluczowe. Tym bardziej, gdy wrzucamy ich w horrorowi setting, gdzie praktycznie każdy może stracić życie. Z tym elementem Boone również radzi sobie nie najgorzej. Choć jest to straszenie dość zachowawcze, na ile pozwala mu otoczenie mrocznego, zamkniętego szpitala, wprowadza odpowiedni klimat, w którym odpowiednio dokarmiane są kolejne lęki i paranoje. Nie nastawiajcie się jednak na przerażające doświadczenie, które na całe tygodnie będzie was prześladować w koszmarach sennych. Ot wdzięczna, rzemieślnicza robota.
Największym problemem Nowych Mutantów jest sama historia. Opowieści o walce z własnymi lękami bywały ogrywane w kinie już setki razy, przez co ciężko być w tej dziedzinie odkrywczym. Jednak wierzę, że dopisanie kilku stron scenariusza uwiarygodniłoby traumy naszych bohaterów. Wiele rozwiązań dzieje się w filmie dość nagle i skokowo, przez co zostajemy z lekkim niedosytem. Kilka scen dialogowych, więcej werbalnych przepychanek, pojedynczy wybuch gniewu czy rezygnacja z obligatoryjnej walki z bossem. I już, kroczek ponad scenariopisarską przeciętność.
„Nowi Mutanci” to dość paradoksalny byt, bowiem widzę go jako idealny start uniwersum. Tak, tego, które nieformalnie zostało właśnie zamknięte. To idealny film dla młodego odbiorcy, który dopiero stawia swoje pierwsze kroki w świecie zamieszkiwanym przez mutantów. Znajdzie tam czytelny przekaz, wdzięczny komentarz społeczny i dość „serca” ze strony reżysera i obsady, by stać się fanem świata przedstawionego. Choć może być to przygoda raczej jednorazowa, ma ona w sobie dość polotu, by utrzymać przy X-Men nowego widza. Jest też wyjątkowo dobrą odtrutką na blockbustery większe niż życie, których po latach śledzenia superherosów na ekranie mam powoli dość. Pozwólcie sobie na małe kino, tak jak powinniście na to pozwolić reżyserom.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Stranger Things"