KomiksKultura

“Silver Surfer. Przypowieści” – Kosmiczny mesjasz na desce surfingowej [ESEJ]

Norbert Kaczała

Nie trzeba mieć za sobą wielu lat studiów humanistycznych by zauważyć, jak często kultura popularna pożycza sobie rozmaite motywy z wierzeń i religii z całego świata. I choć jednym tchem potrafilibyśmy rzucać tytułami gier, książek, filmów i komiksów, które bezpośrednio przywołują imiona bogów i potworów, to warto również przyjrzeć się historiom, przemycającym te motywy w sposób nieco subtelniejszy. Pozwolę sobie dziś poprowadzić naszą intertekstualną wycieczkę, zaczynając od eksploracji fragmentu przepastnego uniwersum Marvela. I zanim któryś z wycieczkowiczów uniesie wysoko rękę pytając o Thora i Lokiego, od razu wyjaśniam – na Asgard przyjdzie jeszcze czas, bo dzisiaj lecimy w kosmos. Po co? Szukać Mesjasza oczywiście.

Zapewne pytań rodzi się właśnie coraz więcej. Na nie przyjdzie czas pod koniec wycieczki, bowiem najpierw czeka nas mała lekcja historii. Mamy lata 60-te. Trwa hipisowska rewolucja. The Beatles sieją zgorszenie, Kryzys Kubański rzuca cień na cały świat, a amerykański komiks zaczyna powoli wykształcać schemat, który zrewolucjonizuje rynek. To właśnie wtedy na papierze ukazuje się pierwszy komiks o Fantastycznej Czwórce, dzięki której komiks superbohaterski przejdzie diametralną przemianę. W kontrze do posągowych i potężnych figur pokroju Supermana, bohaterowie z okładki wyglądali jak przeciętniacy. Ubrani w codzienne ubrania, niezbyt postawni, ewidentnie nieprzygotowani na konfrontację ze złem ludzie byli pierwszym krokiem w stronę „uczłowieczenia” superherosów, którzy zyskali moce nie dzięki predyspozycjom genetycznym rodem z obcej planety, a na skutek tragicznego wypadku.

Motyw ten okazał się na tyle mile widziany, że wyłącznie kwestią czasu było pojawienie się takich postaci jak Hulk, Ant-Man, Daredevil czy Spider-Man. Wracając jednak do Pierwszej Rodziny Marvela… Fantastyczna Czwórka zasiała również w czytelnikach ziarno scenariuszowej niepewności. W kosmosie nie jest zbyt bezpiecznie, a przybysze stamtąd mogą nie chcieć dla nas zbyt dobrze. Co natomiast wydarzy się, gdy nawet najpotężniejsze rasy w kosmosie, odczują niepokój z powodu pojawienia się pojedynczego przybysza?

Silver Surfer recenzja
Panoramiczna grafika przestawiająca bohaterów serii “Silver Surfer” Dana Slotta (rys. Michael Allred)

Marzec 1966 roku. Przez bezmiar kosmosu sunie z prędkością bliską światłu tajemniczy humanoid, poruszający się wyłącznie na… desce surfingowej. Zarówno ona, jak i nieznajomy pokryci są srebrem, odbijającym od siebie obraz mijanych mgławic i planet. Srebrny Surfer zmierza ku Ziemi, aby obwieścić jej mieszkańcom przerażające wieści. Niebawem cała planeta stanie się pożywieniem dla Galactusa – Pożeracza Światów, i nikt nie będzie w stanie mu przeszkodzić. Pytanie brzmi, jaki jest w tym udział posrebrzanego przybysza?

By na nie odpowiedzieć, wróćmy na moment do procesu twórczego Fantastycznej Czwórki. Twórcy komiksu – legendarni już Stan Lee i Jack Kirby, opracowywali właśnie fabułę konfrontacji super drużyny z niemal boską siłą z kosmosu. Powstawała ona przy pomocy tzw. „metody Marvela”, w myśl której twórcy ustalali ogólny zarys historii, rysownik zapewniał wstępny projekt ilustracji całego zeszytu, a scenarzysta opatrywał je stosownymi dialogami.

Tym samym sposobem powoli powstawała historia o konfrontacji z Galactusem, jednak Jack Kirby po drodze wprowadził w komiks coś od siebie –  postać tajemniczego surfera, przemierzającego kosmiczną otchłań. Jak stwierdził Stan Lee, tym razem to było zbyt wiele. Na tak surrealistyczny obraz nie było w historii miejsca. Kirby jednak upierał się przy swoim pomyśle z dwóch powodów. Po pierwsze: ktoś tak potężny jak Pożeracz Światów powinien mieć herolda obwieszczającego jego nadejście. A po drugie, znudziło mu się rysowanie statków kosmicznych. Deska wystarczy.

Oczywiście, pojawienie się srebrnego kosmity niemal natychmiastowo wywołuje u Ziemian popłoch. Przybysz znikąd czyni przeczące prawom fizyki cuda, oznajmiając jednocześnie przybycie swego Stwórcy; Przepotężnego bytu, mogącego doprowadzić do anihilacji całej ludzkości. Jednak dzięki wysłuchaniu tego, co miał do powiedzenia Surfer oraz udowodnieniu kosmicznemu najeźdźcy, do jak dobrych rzeczy skłonna jest ludzkość, apokalipsa zostaje odroczona. Aby do tego doprowadzić, wystarczyło podążać drogą srebrnego przybysza, nie stawiać na rozwiązania siłowe i pozwolić empatii i zrozumieniu wieść prym w konfrontacji nie tylko z Galactusem, ale także ze sobą nawzajem.

Nie trzeba sięgać daleko by zauważyć w historii silne inspiracje biblią. Galactus jest dla Ziemian Bogiem – wszechpotężną istotą, zdolną do unicestwienia całej planety jednym prostym trickiem. Choć zamiast wielkiego potopu i siedmiu plag preferuje wyssanie z globu całej energii, trudno podważyć jego siłę sprawczą. Jednakże, jego przybycie poprzedza pojawienie się pośród ludzi bliższego im osobnika, o niemal identycznej powierzchowności. Obdarzony równie wielką mocą co jego Stwórca, głosi słowa Galactusa, próbując dowiedzieć się tym samym. czy obecni wokół niego ludzie są godni ocalenia. I gdyby miał zdecydować o tym na podstawie naszej pierwszej reakcji na widok Kosmicznego Mesjasza, nie byłoby nawet o czym mówić. Na szczęście, znalazła się grupa ludzi skłonnych posłuchać Surfera i dzięki jego wstawiennictwu planeta przetrwała, a niszczycielski Bóg nie pojawiał się ponownie.

Sęk w tym, że nie jest to jedyny podsuwany przez autorów biblijny trop. Aby w pełni docenić złożoność postaci Srebrnego Surfera, powinniśmy wrócić pamięcią do personifikacji wszelkiego zła. Zaraz, zaraz, zdaje się pytać skonfundowany czytelnik. Jakim cudem Szatan miałby być istotą choćby odrobinę zbliżoną do Chrystusa, a co więcej, będącą w tym przypadku jednym i tym samym?

Żeby właściwie odpowiedzieć na to pytanie, powinniśmy skorzystać z odpowiedniej bibliografii. Zacznijmy od strony wizualnej. Pomimo faktu, że Surfer nie jest odziany w czerwień, a jego głowy nie wieńczą kozie rogi, ma on w sobie o wiele więcej z Lucyfera, niż sugeruje utarty kulturowo obraz. W Słowiańskiej Księdze Henocha słowami autora przemawia sam Stwórca, który opisuje swego niegdysiejszego podwładnego w ten sposób:

Przeczytaj również:  „Pamięć” – Zapomnieć czy pamiętać? [RECENZJA]

Lucyfer, jeden z rzędu archaniołów, odłączył się wraz z dywizją, która była pod jego władzą. Wymyślił niemożliwy pomysł, aby postawić swój tron wyżej niż chmury, które są nad ziemią i aby on stał się równy Mojej Mocy.

Wyrzuciłem go z wysokości wraz z jego aniołami. I latał on w powietrzu w koło bez ustanku ponad otchłanią.

Za dodatkowe uzasadnienie niech posłużą również słowa samego pomysłodawcy, który określił go bezpośrednio jako „upadłego anioła”. W tamtym czasie był to motyw nieobecny w komiksach. „Byli oni [Surfer i Galactus] ponad bohaterami mitów i oczywiście, byli pierwszymi bogami.” Trudno dziwić się takiemu podejściu. Ówcześnie Uniwersum Marvel Comics nie doświadczyło istnienia postaci tak potężnych jak Pożeracz Światów, czy właśnie Surfer; istot uosabiających Absolut. Z kolej sprzeciwiająca się swojemu stwórcy, niepokorna i piękna istota, stająca się symbolem buntu i obcująca z ludźmi nie powinna być skojarzeniem odległym od Lucyfera.

Bez względu na to, czy wolimy odczytywać figurę Srebrnego Surfera jako parafrazę Cieśli z Nazaretu, czy Gwiazdy Zarannej, trudno zaprzeczyć, że uzyskał on status postaci niemal religijnej. Nie bez powodu zresztą bohater Richarda Geere’a w Do utraty tchu traktuje go jako źródło wszelkiej mądrości i nie bez powodu Egmont wydał zbiór jego przygód właśnie jako… przypowieści.

srebrny surfer egmont recenzja
Kadr z komiksu “Silver Sufer – Requiem” autorstwa J. M. Straczynskiego (rys. Esad Ribić)

Komiks o którym dziś piszę, podzielony został na cztery części. Jest on małym zbiorem najbardziej reprezentatywnych, solowych historii traktujących o życiu (i śmierci, o czym później) niegdysiejszego herolda Galactusa. Zaczynamy z najwyższego możliwego C, bowiem naszym oczom ukazuje się, nomen omen, Przypowieść. Historia przygotowana przez dwie komiksowe legendy: Stana Lee, czyli naczelnego marketingowca Domu Pomysłów, oraz Moebiusa – jednego z najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych artystów komiksu europejskiego, a zarazem stałego współpracownika Alejandro Jodorowskiego.

Okoliczności, w jakie wrzucają nas twórcy, wydają się bardzo znajome. Na Ziemię, w samym centrum amerykańskiej metropolii zstępuje Galactus. Mieszkańcy, jak przystało na ludzi skonfrontowanym z jakimkolwiek nieznanym, rozpoczynają zamieszki, plądrują okoliczne sklepy i podsycają wszechobecny płomień anarchii. Jednakże, w kontrze do debiutu Pożeracza Światów w świadomości ludzi, tym razem gigant… nie robi nic. Statycznie góruje nad panoramą miasta spoglądając w dal, pozwalając ludziom biegać samopas. Kontynuując jednak szereg rozsądnych decyzji, społeczeństwo w konfrontacji z biernym bóstwem, postanawia podjąć próbę symbolicznego odczytania jego stagnacji, powołać samozwańczego proroka Galactusa i zarządzić przetasowanie u władzy.

Pomimo faktu, że oryginalna historia powstała w roku 1988, nie sposób odmówić jej aktualności. Lee zaskakująco umiejętnie zobrazował całą masę ludzkich frustracji i lęków, prezentując ich nie jako jednostki, a bardziej jako płynnie zmieniająca się siłę, gotową odwrócić się o 180 stopni w ciągu kilku sekund. A pośród tego wzburzonego morza krzyku i emocji powoli surfuje nasz srebrny bohater. Tak bliski ludziom, a jednak tak im odległy.

Nie wyobrażam sobie twórcy, który potrafiłby zaprezentować tę historię z taką finezją jak Moebius. To właśnie dzięki jego niezwykłej kresce nawet najbardziej surrealistyczne obrazy zyskiwały silne ugruntowanie w rzeczywistości, a Galactus ponad Nowym Jorkiem nigdy nie był bardziej scalony z jego panoramą. Oczywiście, jest w tej historii sporo miejsca na skróty myślowe, decyzje podejmowane bez mrugnięcia okiem, czy nieco binarne zaprezentowanie dobra i zła. Jednak pamiętajmy, że tym właśnie charakteryzuje się przypowieść. Sednem jej istnienia jest przekazanie czytelnikowi dydaktycznego morału, kosztem złożonej i dogłębnej analizy jednostkowego przypadku.

Chyba że mówimy tutaj o tytułowym Surferze, z perspektywy którego widzimy religijny chaos. Niczym przywoływany wcześniej Chrystus, powinien dać ludziom przykład i prowadzić ich ku lepszej przyszłości. Oczywiście, jak to w przypadku anarchii bywa, racja moja jest mojsza niż twojsza, zatem nic nie skończy się jednym, sprawnie napisanym i wyrecytowanym orędziem. Pointa Przypowieści, której oczywiście nie ośmielę się zdradzić, zdaje się być idealnym podsumowaniem religijnego i intelektualnego dorobku ludzkości jako całości. Opowieść godna przekazywania następnym pokoleniom.

Pamiętajmy, że Silver Surfer nie jest ważną figurą religijną wyłącznie w odniesieniu do swojego stwórcy. Sam również musi mierzyć się z żywym konfliktem religijnym, w którym może być jedynym rozjemcą. O tym traktuje W imię twoje (na tym etapie umacnianie religijnych odniesień zdaje się już zbędne), w którym Norrin Radd trafia pomiędzy dwie zwaśnione frakcje, próbujące przekonać się nawzajem o słuszności własnej wiary. A jako że Surfer w niektórych zakamarkach kosmosu traktowany jest jako Mesjasz, aż prosi się by posłużyć się nim jako negocjatorem.

W międzyczasie zarówno on, jak i czytelnicy zdążą wyraźnie odczuć do czego prowadzi naiwna wiara w swe nieracjonalne idee i stawianie dosłowności na piedestale, a nawet… groźba ukrzyżowania. Na szczęście, nie można nazwać tego epizodu pasyjnym (na to jeszcze przyjdzie czas), bowiem W imię twoje ma także sporo miejsca na odpowiednio odrealnione kosmiczne wojaże i batalie.

Moralizatorstwo moralizatorstwem, ale nie zapominajmy o dobrej zabawie. Podobnie jak w przypadku scenariusza Lee, historia pisana przez Simona Spurriera, pozwala sobie na kilka koniecznych uproszczeń, płynących zarówno ze specyfiki przypowieści, jak i komiksu science fiction. Tutaj jednak zbliżamy się bardziej do rejonów okupowanych przez mitologię Greków i Rzymian, gdzie potężni herosi popychają historię całych nacji na odpowiednie tory, a naiwni śmiertelnicy liczą, że uda im się coś zdziałać. Czy taki tygiel inspiracji jest łatwy do przyjęcia? A i owszem. Jeśli ktokolwiek z Was miał okazję oglądać Thor Ragnarok, lub czytać właściwie dowolną serię z kosmicznego odłamu Marvel Comics, bez trudu odnajdzie się w świecie targanym tym kosmicznym konfliktem.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej
silver surfer egmont recenzja
Kadr z komiksu “Silver Surfer – Łowcy Niewolników” autorstwa Stana Lee i Keitha Pollarda (rys. Keith Pollard)

Na szczególną uwagę zasługuje też niezwykle charakterystyczna kreska Tan Eng Huata. Trudno nawet ubrać mi w słowa powód, przez który wszystkie stworzone przez niego pojazdy, postacie, elementy krajobrazu i budowle wydają mi się tak… obce. Może to przez rezygnację z całkowitej poprawności anatomicznej. Może interesująca kolorystyka, która nieznacznie zaciera granice między częściami ciała, może dynamika, która sprawia, że najbardziej statyczna scena wydaje się kipieć gniewem i niepewnością… Mogę powiedzieć jedynie, że jeszcze nigdy nie czułem, że kosmici są tak niespotykani, będąc tak mi znajomi. Rozumiem teraz, przez co przechodził Surfer w kontakcie z Ziemianami.

Jednak ci, którzy potrzebują bardziej klasycznej reprezentacji życia pozaziemskiego, nie musza długo szukać. Epizod zatytułowany Łowcy Niewolników jest już właściwie esencją międzygalaktycznej przygody w starym stylu. Nad naszym światem zawisło widmo kolejnego tyrana. Tym razem na ludzkość łasi się niejaki Mrrungo-Mu, który napędzany kolosalnym ego postanowił zniewolić wszystkich jej mieszkańców. W jakim celu? Jest kosmicznym tyranem, nie potrzebuje niczego więcej. Jednak by historia wypaliła, scenarzysta potrzebuje jeszcze kilku rzeczy. Futurystycznego orientu, pięknych i tajemniczych kosmitek, przeczących zasadom geometrii statków kosmicznych i czytelnego rozróżnienia na dobro i zło. Mamy dobrą wiadomość – wszystkie elementy znajdują się w tym zeszycie.

Choć bez wątpienia Łowcy niewolników to historia najmniej ambitna w całym zbiorczym wydaniu, nie da się odmówić jej uroku. To wyjątkowo przystępna i bezpretensjonalna fabuła, która dobrze sprawdziła się na początku wieku i nie straci na aktualności za kolejne kilkadziesiąt lat. Na takich historiach wybijały się już duże wydawnictwa i jeszcze większe nazwiska, a ich wkład w kulturę popularną nie powinien być podważany. Dlatego nie zostaje nic innego, niż rozsiąść się wygodnie w fotelu, odtworzyć soundtrack z Flasha Gordona i udać się w kosmiczną podróż.

Najważniejszą historią, którą oferują Przypowieści, jest jednak Requiem który wysyła naszego srebrnego bohatera w ostatnią podróż jego życia. W osadzonej w alternatywnej rzeczywistości historii dowiadujemy się, że boskie moce Norrina Radda są jednocześnie jego największym przekleństwem. Powłoka, którą pokrył go Galactus nie tylko zaczyna słabnąć, ale także zatruwa jego organizm. Zamiast eonów, zaczynają liczyć się dni i godziny, w czasie których postanawia zwrócić się do kilku Ziemian, którym zawdzięcza najwięcej. To niezwykle kameralna opowieść, w której wielkie konflikty na tle umierających gwiazd, ustępują miejsca cichej kontemplacji bezmiaru wszechświata i losu istoty, która przemierzyła go niemal w całości. Jeszcze nigdy istota tak potężna, nie wydawała się tak krucha. Przepełnione goryczą rozmowy z Doktorem Strangem, Spider-Manem i Reedem Richardsem, brzmią jak kolejne fragmenty testamentu, który Surfer spisuje na stronach tej historii. Zostawiając nam w darze nie tylko słowa mądrości, ale również coś, co wyłącznie tak potężna istota może ofiarować.

silver surfer egmont recenzja filmawka
Reprodukcja kadru z komiksu “Silver Sufer – Requiem” autorstwa J. M. Straczynskiego (rys. oryginalny – Esad Ribić)

Historia ta zawiera sporą dawkę goryczy, jednak to właśnie to stanowi jej największą zaletę. Silver Surfer przeżył i zobaczył już tak wiele, że należy mu się sen. I choć brzmi to jak hiperbola, żegnając się z nim, poczułem ogromną stratę. Z kart Requiem bije powiem tak silne świadectwo nieskrępowanej dobroci, że patrząc w smutne oczy Radda, czułem się jakbym osobiście go zawiódł. Powinienem być lepszym człowiekiem, żeby ktoś jego pokroju mógł być dumny nie tylko ze mnie, ale i z całej Ziemi. I tej właśnie myśli trzymam się już kilka dni po lekturze tego komiksu.

Całą złożoność, smutek i piękno postaci Norrina idealnie ukazują przepiękne malunki Esada Ribića (którego prace możecie znać choćby ze świetnej serii Thor Gromowładny autorstwa Jasona Aarona) Każdy kadr tętni życiem, zarówno gdy przemierzamy odmęty kosmosu, jak i obserwujemy intymne rozmowy dwójki bohaterów. Niektóre z kadrów spokojnie mogłyby zdobić ściany świątyni poświęconej Surferowi, której budowa powinna być na tym etapie konieczna. Sztuka wysoka spotyka mainstream.

Oczywiście, wszystkie moje słowa o mesjanizmie i religijnych konotacjach możecie potraktować z przymrużeniem oka. Ba, możecie zupełnie je zignorować. Wciąż zostaniecie wtedy z naprawdę angażującą pozycją wydawniczą, eksplorującą różne odmiany kosmicznej wyobraźni scenarzystów Marvel Comics. Jednak uważam, że stracicie wtedy filozoficzny wymiar zarówno komiksu, jak i postaci. Bez względu na to, czy jesteście osobami religijnymi, czy nie; czy szukacie inspiracji w książkach, historii i wierzeniach, czy w filozofii, pamiętajcie że zawsze warto mierzyć wysoko. Nie chodzi tu zawsze o osiąganie wiele, ale o tworzenie świata, który chce się za sobą pozostawić. Mnie nauczył tego właśnie Silver Surfer, który ma w sobie nie mniej siły by zmieniać świat niż Chrystus lub Lucyfer. Jakieś pytania, droga wycieczko?

Ocena

8 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

postać Doktora Manhattana z "Watchmen", "Flasha Gordona", "Thora Gromowładnego"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.