Advertisement
CampingPublicystyka

„Przedstawiamy Feeblesów” – Muppet Peep Show [CAMPING #66]

Norbert Kaczała
Grafika autorstwa Norberta Kaczały
Autor grafiki: Norbert Kaczała

Nazwanie Petera Jacksona twórcą jednej z najbardziej kultowych filmowych trylogii na świecie nie będzie w żadnym stopniu nadużyciem. Nowozelandzki reżyser na przestrzeni kilku lat wyrobił sobie opinię prawdziwego fachowca, potrafiącego ogarnąć gigantyczną produkcję, której efekt końcowy po dziś dzień zachwyca fanów na całym świecie. I choć pisanie o jednej z nich kolejnego artykułu może wydawać się absurdalne, to jak przystało na domorosłego kinomana, muszę dorzucić swoje trzy grosze do ogólnego dyskursu. Oczywiście nie mówię o tych filmach, gdzie Daniel Radcliffe z kolegą z wioski idą zutylizować unikatową biżuterię, a o prawdziwych działach sztuki, składających się na trylogię Złego Smaku. Szanujmy się… Swego czasu opowiadaliśmy Wam już o Martwicy mózgu, ale dzisiaj, jak przystało na serwis o kulturze, zajmiemy się satyrą na wszelaką kulturę sceniczną i show-biznes. Zatem, poznajmy Feeblesów.

Po umiarkowanym (mówiąc delikatnie) sukcesie finansowym i artystycznym swojego debiutanckiego Złego smaku, Jackson nie zamierzał spoczywać na laurach i zabrał się stworzenia kolejnego projektu. Tym miała być wspominana już wcześniej Martwica mózgu, która niestety nie spotkała się na etapie developmentu z dużym entuzjazmem, przez co zdobycie środków na jej zrealizowanie nie należało do łatwych. W międzyczasie zatem, Jackson ze swoją ekipą zaczęli rozwijać jeden ze starszych, „zapasowych” pomysłów, który gnieździł się w ich głowach od jakiegoś czasu, czekając na nabranie spójnej formy. Parodia Muppetów w wersji dla dorosłych. I na razie tyle. Pierwotnie miał być to jednorazowy skecz, który może kiedyś zainicjowałby powstanie serialu. Projekt jednak dość niespodziewanie zmienił swoją drogę ewolucji, gdy pojawiający się w tej opowieści właściwie znikąd japońscy inwestorzy, zaproponowali Jacksonowi stworzenie filmu pełnometrażowego. Gdy pieniądz puka do drzwi, wypada otworzyć, więc ekipa od razu zabrała się do rozwijania konceptu.

Kadr z filmu „Przedstawiamy Feeblesów"
fot. „Przedstawiamy Feeblesów” / materiały prasowe New Zealand Film Commission

Niewielka parodia rozrosła się nagle do satyry na cały przemysł rozrywkowy i głodne sensacji społeczeństwo, niemal tak wulgarnej, obleśnej i wynaturzonej, jak sam show-biznes. Jednak zanim arcydzieło mogło powstać, po raz kolejny na drodze stanęły kwestie budżetowe. Z jakiegoś powodu Jackson uznał, że stworzenie całego filmu za pomocą kukiełek i animatroniki będzie przedsięwzięciem niezwykle tanim, dlatego we wniosku złożonym do New Zealand Film Comission reżyser poprosił wyłącznie o 750 tysięcy nowozelandzkich dolarów (jakieś 450 tys. amerykańskich). NZFC uznało jednak, że autorowi Złego smaku raczej nie należy powierzać tak wielkich pieniędzy, przez co pierwotnie nie otrzymał on absolutnie żadnych środków. Po długich negocjacjach udało się jednak wysępić 700 tysięcy, co tylko uszczupliło możliwości realizacyjne jeszcze bardziej. Ale przecież nic nie stymuluje kreatywności tak bardzo, jak ograniczenia.

Pierwszą rzeczą, na której udało się zaoszczędzić twórcom, to liczba aktorów zaangażowanych w film. Skoro i tak każdy z nich będzie „ukryty” za jedną lub kilkoma kukiełkami, publiczność nie odczuje różnicy. Aby zamaskować nieliczną ekipę, każda z postaci musiała mieć odpowiednio charakterystyczny sposób mówienia, czemu przysłużyło się intencjonalne wykonywanie impersonacji konkretnych postaci, jak choćby Peter Lorre czy Chrisopher Lloyd. Same partie dialogowe zostały podobno nagrane w ciągu trzech dni! Jednak jeśli chodzi o stronę stricte wizualną, duże znaczenie miał tutaj perfekcjonizm Jacksona. Przecież od dziecka pragnął on zajmować się efektami specjalnymi. Reżyser o dość konkretnej wizji regularnie sporządzał notatki dotyczące zmian czy kolejnych poprawek, których nanoszenie stopniowo nadwyrężało już i tak lichy budżet. Na czym jeszcze próbowano przyoszczędzić? Choćby na lokacjach. Za miejsce występu tytułowej trupy posłużył prawdziwy The St. James Theatre w Wellington, jednak zaplecze, gdzie rozgrywa się większość akcji filmu, zostało wybudowane w hali nr 12 starego dworca w tym samym mieście. Oczywiście wykorzystano tylko komponenty z drugiej ręki, a sam materiał to większości przypadków sklejka i karton. Oszczędzono też na kostiumach, które ekipa zbiorczo odnajdywała w lumpeksach lub prywatnych zbiorach, a także samochodach, których w całym filmie pojawia się tylko jeden model – Morris Minor. Można go z resztą wypatrzeć w każdej części trylogii. Niestety, pieniądze i tak się skończyły, deadline został przekroczony, a ekipa na koniec musiała wszystko wysadzić w powietrze. Ale nie uprzedzajmy faktów, bo nadal możecie nie wiedzieć, o czym jest ten film.

Przeczytaj również:  „Anora” – biedna istota | Recenzja | American Film Festival 2024
Kadr z filmu„Przedstawiamy Feeblesów"
fot. „Przedstawiamy Feeblesów” / materiały prasowe New Zealand Film Commission

Przedstawiamy Feeblesów opowiada o trupie teatralnej The Feeble Variety Hour w przededniu swojego wielkiego występu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i publiczność się zachwyci, gwiazdy estrady już niedługo pojawią się na wielkich i małych ekranach w całym kraju, windując swoje kariery na nowy poziom. Jednak pod fasadą pluszowych i uśmiechniętych kukiełek zwierzątek kryje się cuchnąca zepsuciem degeneracja. Feeblesi to niestroniące od używek gwiazdy, które, by zyskać pieniądze, sławę i władzę, nie cofną się przed niczym. Jedynym wątłym promyczkiem światła nadziei pośród medialnej ciemności jest mały jeżyk Robert, chcący tylko pracować ze swoimi idolami. A kim są ci idole? Gwiazdą wieczoru jest hipopotamica Heidi, mająca problemy z kompulsywnym jedzeniem oraz romans ze swoim szefem, morsem Bletchem. Ten, poza okazjonalnymi erotycznymi schadzkami z młodymi członkiniami swojej trupy, zajmuje się handlem narkotykami oraz produkcją pornograficznych filmów BDSM. Za ich reżyserię (oraz wieczornego spektaklu) odpowiedzialny jest jego asystent, szczur Trevor. W trupie znajdują się także rzucająca nożami żaba, czyli uzależniony od narkotyków Wynyard, który szuka w używkach ucieczki od traumy wojny w Witnamie, tresujący inne „zwierzęta” słoń Sid, który właśnie spłodził nieślubne dziecko czy umierający właśnie na chorobę weneryczną królik Harry i mrówkojad Dennis, mający słabość do wąchania zużytej bielizny koleżanek z pracy… Czyli dokładnie jak w Muppetach.

Biorąc pod uwagę tak zróżnicowaną menażerię najgorszych perwersji i skaz, odruchowo chcielibyśmy trzymać się perspektywy naszego głównego protagonisty. Postaci pozytywnych nie będzie tu bowiem zbyt wiele. Owszem, trafi się kilka niejednoznacznych moralnie, jednak to mały Robert, pałający szczerym uczuciem do jednej z nowych tancerek Lucille, pozwoli nam znieść to obrzydlistwo. Oczywiście jest to opowieść ku przestrodze, jednak biorąc pod uwagę, do jakiej grupy wiekowej skierowany jest film, odbiorcy mogli już kiedyś usłyszeć o zagrożeniach płynących z kłamstw, używek, czy seksu bez zabezpieczenia. Pewnie o niektórych z nich też opowiadały kiedyś pluszowe zwierzaczki w programie edukacyjnym… W Robercie jest pewna dziecięca niewinność, tożsama z tą, jaka towarzyszy najmłodszym widzom oryginalnego Muppet Show czy Ulicy Sezamkowej. Jeżyk prezentuje wizję świata, jaka powinna mieć miejsce w realiach zamieszkanych przez gadające kukiełki, ale rzeczywistość prawie nigdy nie wygląda jak w porannych kreskówkach. My, czasem tak, jak Robert chcemy wierzyć, że wszystko będzie dobrze, a źli ludzie zostaną ukarani.

 Na szczęście na samym końcu pewna forma dobra tryumfuje. Drugim najważniejszym wątkiem filmu jest toksyczna relacja między Heidi a Bletchem. Choć oportunistyczne podejście do zaspokajania swoich rządz jest klarowne dla widza od samego początku, Heidi ślepo wierzy w uczucia swojego kochanka. Mimo ewidentnych dowodów na kolejne romanse, knowania i kłamstwa, ma nadzieję, że uda im się odzyskać ogień, który rzekomo płonął w nich na początku ich związku. Fletch jednak, bardziej zajęty biznesem porno, nadchodzącą premierą, dilowaniem narkotykami czy chowającą się non stop pod jego biurkiem tancerką, ani myśli zawracać sobie głowę uczuciami Heidi. Regularnie próbuje przekonać ją o swoich szczerych intencjach, jednak gdy premiera dobiegnie końca, jakiekolwiek pozostałości ich romansu pójdą w jego ślad. Jednak w pewnym momencie do zakochanej hipopotamicy dociera bolesna prawda i niczym Michael Douglas w upadku postanawia dać upust swojej frustracji. Najpopularniejsza scena z filmu (bardzo nierozsądnie zaprezentowana już w zwiastunie) to rozległa masakra całego zaplecza teatralnego i stopniowa anihilacja większości trupy aktorów. Oczywiście posłanie wszystkich do pluszowego piachu jest w większości przypadków uzasadnione, biorąc pod uwagę ich fatalne postępowanie w życiu doczesnym, jednak gdy Heidi zostaje sama na pogorzelisku, ogarniają ją wyrzuty sumienia. W chwili kiedy Bletch ostatecznie wyłapuje kulę w morsowy łeb, do bohaterki dociera smutna prawda, że oto zabiła jedyną osobę, którą szczerze kochała. Pomimo wszystkiego, co zrobił Heidi i reszcie ekipy, ta wciąż darzyła go uczuciem. Zamiast popełnić rozpaczliwe samobójstwo, decyduje się oddać w ręce sprawiedliwości i odsiedzieć zasłużony wyrok. Także pamiętajcie, nawet, jeśli dokonacie rzezi, należy się grzecznie przyznać. Tak powinni robić ci dobrzy.

Przeczytaj również:  „Kneecap. Hip-hopowa rewolucja” – język sztuki | British Film Festival 2024 | Recenzja
Kadr z filmu „Przedstawiamy Feeblesów"
fot. „Przedstawiamy Feeblesów” / materiały prasowe New Zealand Film Commission

Historia o dysfunkcyjnym związku wysuwa się co prawda na pierwszy plan, ale subiektywnie chciałbym wspomnieć jeszcze o dwóch wątkach, które zostały we mnie na długo już po pierwszym seansie. Pierwszy z nich dotyczy tabloidowego dziennikarza F.W. Fly’a, który, zgodnie ze swoim nazwiskiem, jest muchą. Ciężko mi przypomnieć sobie jakąkolwiek dobitniejszą reprezentację pismaków grzebiących w życiu prywatnym celebrytów niż wszędobylski szkodnik, który dosłownie wyjada kał z sedesu w teatrze… To przez niego informacje o chorobie jednego z aktorów wychodzą na światło dzienne, za co spotyka go dobitna kara, opatrzona jednym z moich ulubionych żartów słownych w całym filmie. Łopatologiczne? Owszem, ale każdy powód do wzgardzenia tabloidami uważam da dobry. Drugą godną uwagi historią jest pewnego rodzaju film w filmie, roboczo określany jako Frogs of War (ang. żaby wojny), nawiązujący podobieństwem zarówno do mgły (fogs of war) oraz filmu z psem w tytule (Dogs of War). To opowieść o traumatycznych doświadczeniach Wynyarda w czasie wojny w Wietnamie, gdy wraz ze swoim oddziałem został pojmany przez wrogich żołnierzy. Zrealizowana w ogródku jednego z członków ekipy filmowej scena to mały majstersztyk. Zaskakująco dojmujący klimat i świetnie prowadzona dramaturgia czynią z Żab wojny świetny film krótkometrażowy, który broni się jako niezależna całość. Szczególnie biorąc pod uwagę fantastyczną parodię wiadomej sceny z Łowcy jeleni Michaela Cimino. Aż sam bym dorzucił 50 dolców na fundusz wsparcia narkoma… znaczy, weteranów! Weteranów!

Czy pomimo niepokornego charakteru, ciętego języka i miłości do materii filmowej Przedstawiamy Feeblesów odniosło chociaż umiarkowany sukces komercyjny i artystyczny? Chyba kpicie. Film zarobił zawrotne 80 tysięcy nowozelandzkich dolarów (pamiętajcie, ile dostali na realizację filmu), nie doczekując się właściwie żadnej sensownej dystrybucji na rynku domowym. Oryginalne płyty ze świetnym soundtrackiem są dzisiaj białymi krukami, a rzekomo oficjalne wydania VHS czy DVD niestety nie różniły się swoją jakością od bootlegowych substytutów. Do dzisiaj właściwie nikt nie upomina się o prawa autorskie do filmu Jacksona, przez co oglądanie go na YouTube może okazać się zarówno w pełni akceptowalne, jak i wątpliwe moralnie. Wybierzcie sobie sami. Moje serce przepełnia radość, że Peter Jackson z biegiem lat nie zaczął udawać, iż nie stworzył nigdy omawianego dzisiaj arcydzieła. Odbierając z resztą Oscara za ten słynny film o elfach i orkach, przyznał, jak wielką szkodą było przegapienie przez Akademię zarówno Feeblesów, jak i Złego smaku. Ale to przecież nie pierwszy raz, kiedy Academy of Motion Picture Arts and Sciences nie wie, o czym mówi. Wykażcie się zatem większym wyczuciem niż rozdająca Oscary grupa ważnaków i w wolnym czasie zapoznajcie się z campowym filmem Jacksona. Znajdziecie tutaj znacznie więcej niż tylko tanią groteskę i film do oglądania ze znajomymi po pijaku. To owoc nieskrępowanej miłości do materii filmowej, popkultury i tworzenia jako takiego. Zwłaszcza, że z wyjątkiem Martwicy mózgu, potem było u Jacksona już tylko gorzej.

korekta: Anna Czerwińska

+ pozostałe teksty

Absolwent łódzkiego filmoznawstwa, entuzjasta kina wszystkich wysokości, regularny czytelnik historii obrazkowych, cierpiący na stały niedobór książek, aspirujacy AFoL.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.