Uroki i mroki dojrzewania – 5 filmów coming-of-age od A24


Kiedyś trzeba dorosnąć! I nieważne czy tym hasłem męczyli was rodzice, czy narastająca w głębi duszy czarna otchłań, ciężko się z tym faktem nie zgodzić. Niestety, bez względu na to, ilu poradników byśmy nie przeczytali, ilu rad nie wysłuchali i o ilu cudzych błędach nie usłyszeli, faktem jest, że każde dojrzewanie jest inne. Nic zatem dziwnego, że podgatunek filmów określanych jako coming-of-age (znaczące ni mniej, ni więcej – dorastanie) jest tak przepastną biblioteczką różnych reprezentacji ludzi, małymi krokami wkraczających w dorosłość. Oczywiście, jak to w przypadku historii dla młodych ludzi bywa, zdarzają się przypadki popadające w tani moralitet czy zupełne niezrozumienie psychiki młodego człowieka. Jest jednak takie magiczne miejsce, gdzie grupa utalentowanych ludzi, który doskonale rozumieją rozterki młodzieży, potrafi przekuć je w niezwykle angażujące, ważne, ale i bezpretensjonalne filmy. O kilku z nich opowiem Wam dzisiaj, a całej akcji przyświecać będzie kolorowy neon z napisem „A24”. No bo jak po jakość, to tylko tam! Kolejność prezentowanych filmów będzie filtrowana przez moje osobiste preferencje w stopniu marginalnym.
- The Florida Project (reż. Sean Baker)


Bez względu na to ile czasu minęło, nasze dzieciństwo ma tendencję do wydawania się o wiele lepsze, niż mogło faktycznie być. Nie mówimy tu oczywiście o wyparciu traum, ale o filtrowaniu wszystkich nadarzających się sytuacji przez nasze nieco zaróżowione okulary. W końcu każdy wolałby zamiast czynszu, płacić za lody, a zamiast robić lekcje wałęsać się z ziomeczkami po najfajniejszych miejscach w okolicy, gdzie z jakiegoś powodu rodzice nie pozwalają nam chodzić. Ten młodzieńczy filtr może być z czasem jedynym ratunkiem przed czającą się na nas eksmisją z domu, problemami finansowymi i kurczącymi się perspektywami. Z podobnym problemem boryka się mała Moonee, oraz jej matka Halley, którym przyszło żyć w podupadającym kurorcie turystycznym u podnóży Disneylandu. Jednakże tam, gdzie duża część twórców mogłaby pokazać wszechobecny marazm i dziecięcą tragedię, Sean Baker pokazuje nam to, co z dziecięcego życia zapamiętujemy najwyraźniej. Jak marginalne rzeczy urastają do rangi fenomenów, a bolączki życia codziennego przemijają zaledwie dobę później. Nie będziemy tłumaczyć sześciolatce, że ludzie mieszkający za ścianą mogą się prostytuować, brać narkotyki, molestować nieletnich czy być chorzy psychicznie. Jedyne, co będzie godne uwagi z całego tego miszmaszu ludzkich wykolejeńców, to fakt że stara sąsiadka pokazywała gołe cycki przy basenie. To przecież śmieszy za każdym razem, bez względu na wszystko wokół.
Jednak to nie wyłącznie wpisane w scenariusz dziecięce perypetie świadczą o niezwykłości filmu Bakera. Przede wszystkim jest to zasługa niezwykle uzdolnionych aktorów dziecięcych z fantastyczną Brooklynn Prince na czele. Mam szczerą nadzieję, że fala uznania jaka zalała młodą dziewczynę po premierze filmu wyniesie ją jak najwyżej, bo naprawdę trudną sztuką jest nie pokochać tej łobuziary. Nietrudno jest położyć najlepsze sceny przez kiepską współpracę z młodym aktorem, a Brooklynn zdaje się traktować plan filmowy jako najlepsze wakacje świata. Wierzę w każde jej słowo. Partnerująca jej Bria Vinaite (odkryta przez reżysera na Instagramie) uwiarygadnia ten wymagający świat, tworząc równie wiarygodną postać próbującej przeżyć z dnia na dzień matki, która stara się jak może, żeby córka miała coś z życia. Nie jest idealna, ale hej! Ciężko być idealnym w świecie, który nam już zdążył zabrać różowe okularki. Zwłaszcza że nawet obserwowany przez nas świat krainy cudów stracił zauważalnie na swoim kolorycie i nasyceniu.
- Mid 90s / Najlepsze Lata (reż. Jonah Hill)


W życiu każdego z nas pojawia się kiedyś przepotężny impuls, żeby gdzieś przynależeć. Nawet najbardziej zatwardziali introwertycy odnajdują kiedyś grupkę zdającą się idealnie wpasowywać w ich gusta, której częścią pragną się stać. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie mają z nami nic wspólnego, ale przynajmniej robią czaderskie rzeczy dla czaderskich ludzi. Właśnie tego zagadnienia dotyka reżyserski debiut Jonah Hilla, który na podstawie doświadczeń z własnego kalifornijskiego dzieciństwa opowiada o młodym Sonnym usilnie próbującym wkręcić się do grupy lokalnych skejterów. Tym sposobem zaczynamy wraz z głównym bohaterem eksplorować świat niespełnionych marzeń, skrywanych kompleksów, odległych planów, ale i przede wszystkim – nieskrępowanej potrzeby znalezienia swojego miejsca. Osiągnięcia tego utopijnego stanu, gdy wszystko wydaje się być po prostu porządku, a problemy dnia codziennego przestają mieć znaczenie. Bohaterowie odnajdują ten właśnie spokój wykonując triki na rampach, paląc szlugi za lokalnym sklepem i kręcąc domową kamerą siebie samych podczas robienia tych dwóch pierwszych rzeczy. I choć sam na desce, chyba, nigdy nie stanąłem, to oglądając debiut Hilla poczułem się bardzo znajomo. Zupełnie jak wiele lat temu, gdy starszy o 11 lat brat, wraz z kolegami robił dokładnie to samo, co bohaterowie filmu, a ja widziałem go przy domowym stole montażowym klejącego klipy z Ekipą ZZW (którą z tego miejsca serdecznie pozdrawiam). Sposób kręcenia tricków, dobór muzyki, ciuchy noszone przez chłopaków i wygłupy zajmujące ogromną część materiału. Dzięki takim filmom zaczynam rozumieć kim są ludzie, których mijałem w rodzinnym mieście, czego mogli w życiu szukać i kim zostać. I mam nadzieję, że udało się to nie tylko im, ale i filmowym przyjaciołom Jonah Hilla.
- Lady Bird (reż. Greta Gerwig)


Ja to byłem grzeczny chłopak. Rodziców niepokoił nie mój bunt, a raczej jego brak. Absurdem wydawało mi się zawsze antagonizowanie jedynych osób, które chcą żebym wyszedł na ogólnie przyjętą prostą. Dlatego na pierwszy rzut oka ciężko było mi się w pełni utożsamiać z tytułową postacią graną przed Saoirse Ronan. Jednakże Greta Gerwig potrafiła pokazać mi w swoim filmie sporą dawkę dystansu do głównej bohaterki, przy jednoczesnym silnym jej wspieraniu. Na całość osobowości Lady Bird składa się szereg fascynacji, obaw, rozrywek, przyzwyczajeń i marzeń, które może rozwinąć w sobie tłamszona przez niewielkie Sacramento młoda osoba. Nawet wątki dotyczące niespełnionej miłości wymykają się klasycznemu „nastolatkowemu” banałowi, pokazując zarówno starszym, jak i młodszym widzom, że wszystkie te nieudane i niezręczne intymne momenty są kluczowe dla naszego dorastania. Gerwig ma w sobie na tyle reżyserskiego i scenariopisarskiego wyczucia, że nawet najbardziej zgrane schematy i motywy potrafi obrócić na swoją korzyść i stworzyć na ich podstawie pełnoprawne postaci i kluczowe elementy filmowej opowieści. Tym bardziej że film nie serwuje nam infantylnego moralizatorstwa, każąc bezwarunkowo słuchać rodziców, wierzyć w marzenia i jeść jarzyny. Dojrzewanie nie jest rzeczą prostą, nawet jeśli z pozoru w twoim życiu nie dzieje się nic strasznego. Bo czasami ta monotonia jest właśnie najstraszniejsza.
W całym tym świecie jest też łatwo się odnaleźć dzięki świetnej roli Saoirse Ronan, od której bije jednocześnie silna aura młodzieńczej emancypacji, a z drugiej ogromne pokłady przyjemnej w odbiorze dziecinnej wręcz niezręczności. To jedna z najbardziej realistycznych w swoim sposobie bycia postaci, jakie od wielu lat miałem okazję oglądać na ekranie. Nie tylko w ramach filmów coming-of-age. Wierzę we wszystkie jej problemy, nawet jeśli są one wyłącznie marginalnymi przeszkodami.
- Ósma Klasa/ Eighth Grade (reż. Bo Burnham)


Jeśli mowa o uroczej niezręczności, to chyba jedną z niewielu konkurentek Lady Bird do miana Królowej w tej dziedzinie zostaje Kayla Day, w wykonaniu Elsie Fisher. Bohaterka debiutanckiego filmu Bo Burnhama to kwintesencja tego dziwnego okresu w życiu, gdzie pomimo świadomości własnych ograniczeń bardzo chcemy sprawiać wrażenie najfajniejszych ludzi na świecie. Dlatego właśnie młoda Kayla nagrywa vlogi oglądane przez nikogo, śledzi najpopularniejszych ludzi na Instagramie, intencjonalnie olewa wszelakie próby kontaktu ze strony ojca i bardzo chce przestać być nieśmiałą. To banalny w swym założeniu, ale jednak niezwykle skuteczny pomysł, który ukazuje podstawowy problem z jakim boryka się ta konkretna grupa młodych ludzi. Nietrudno jest dukać frazesy o pewności siebie, pozytywnym myśleniu i wychodzeniu ze strefy komfortu, jeżeli nie robi się żadnej z tych rzeczy. Film Burnhama pokazuje nie tylko nastolatków, ale ogólnie ludzi w ich najbardziej bezbronnych momentach, gdy orientują się jak daleko czasem jest im do „ogółu”. Ile różnic znajdują między sobą, a swoim otoczeniem i jak ciężko jest widzieć te różnice jako pozytywy.
Bo ma tez rzadko spotykane (nawet w tym gatunku) wyczucie w obrazowaniu świata młodych ludzi. Specyficzny slang, bierność w kontaktach poza-internetowych, odniesienia do memowej popkultury… Nawet liczba użyć słowa „like” w dialogach zdaje się być idealnie wyliczona, żeby jak najbardziej wiarygodnie oddać ten dziwny świat młodych ludzi. Jeśli nie byliście nigdy reprezentantami tej niepopularnej grupki, nie próbowaliście bezskutecznie rozkręcić kanału z let’s playami, ani nie kumacie co jest zabawnego w Vine’ach z Lebronem Jamesem, to i tak nie przeszkodzi wam to wsiąknąć w przerażające struktury Ósmej Klasy. To film w czasie którego z jednej strony czułem się jak stary dziad, próbujący zrozumieć o co chodzi tym nieszczęsnym przedstawicielom Generacji Z, a z drugiej kuliłem się ze wstydu mając w pamięci co bardziej żenujące zajścia z własnych czasów gimnazjalnych. Cringe ponad podziałami!
- Moonlight (reż. Barry Jenkins)


Zostańmy na chwilę przy temacie korelacji na linii widz – bohater. Nietrudno jest nam utożsamić się z dorastającym nastolatkiem, któremu przychodzi dorastać w miarę komfortowym gnieździe klasy średniej. „Moonlight” prezentuje nam jednak realia, z którymi nie obcujemy jednak tak często w naszym kręgu kulturowym. Widzimy w nim zmagania młodego chłopaka – Chirona, z trudami rzeczywistości, w której przychodzi mu dorastać. Co stoi mu na przeszkodzie? Można odnieść wrażenie, że praktycznie wszystko. Chiron jest bowiem gejem, wychowywanym przez uzależnioną od narkotyków matkę, w biednej czarnoskórej dzielnicy. Ilość kłód jakie rzucono pod nogi głównemu bohaterowi jest bez wątpienia niemała, jednak reżyser Barry Jenkins nie pozwolił tej historii popaść w banał. Nie ukrywam, że przez takie nagromadzenie „obligatoryjnych” dla tego rodzaju kina problemów, byłem nieco sceptyczny i obawiałem się taniego grania na emocjach. Rozkoszą było się grubo pomylić. Jenkins nie zajmuje się tutaj kolejną z wielu wiwisekcją ofiary, a bardziej ukazaniem widzom, że dorastanie polega na zmianie. Okoliczności, w których się znajdujemy nie determinują nas, a stanowią jedynie punkt wyjścia. Jak z resztą ujął to sam reżyser: „nie wprowadzamy Dzielnicy (The Hood) w arthouse, wprowadzamy arthouse na Dzielnicę”.
Zaprezentowanie życia głównego bohatera w trzech, czytelnie oddzielonych od siebie częściach uwypukla zmiany, jakie zaszły w młodym mężczyźnie na przestrzeni lat. Jak stopniowo wyzbywał się niektórych lęków, przywdziewał nowe maski i wyciągał kolejne lekcje od mentorów, starych przyjaciół, czy lokalnych oprychów. „Moonlight” nie prawi widzowi tanich morałów o ciągłym byciu wiernym sobie. Czasem życie zmusza nas do udawania kogoś kim nie jesteśmy, i jedyne o czym musimy pamiętać by mocno zacisnąć zęby. Raz nadstawić drugi policzek, a innym razem oddać dwa razy silniej. Jednak pomimo tych trudnych i czasem bardzo brutalnych okoliczności, Jenkins pozwala swoim bohaterom na chwilę intymnego spełnienia. To właśnie te kameralne sceny zwykłych rozmów czy spotkań na plaży pokazują, ze to nie o ciągłe krzywdzenie bohatera i widza chodzi w tej historii. Sednem jest progres, i spojrzenie na wszystko z perspektywy lat. Nawet jeśli dla nas przepaść lat to jedna scena.