Advertisement
FilmyKinoRecenzje

Największe przedstawienie na świecie – Recenzujemy “Fabelmanów” Stevena Spielberga

Norbert Kaczała

Zwykło się kąśliwie mawiać, że krytyk to niespełniony artysta. Konieczność przelania na papier swojego niezadowolenia z wyniku niejednokrotnie ciężkiej pracy danego artysty wydaje się przecież z wszech miar egoistyczna. Skąd niby człowiek, który niczego nie namalował, wyrzeźbił, napisał i nie wyreżyserował, ma wiedzieć, jak dobrze robić którąkolwiek z tych rzeczy? Często jednak teksty takie powstają, niczym dzieła o których mówią, z głębokiej potrzeby serca. Silnej chęci, aby sztuka ewokowała jak najsilniejsze emocje, potrzeby zachęcenia odbiorców do współodczuwania sztuki. Dzisiaj to mi przypada ten zaszczyt. Zaproszenie jednak nie zostało napisane przeze mnie. Ja jestem tylko posłańcem, a kartkę prezentuje sam Steven Spielberg za pośrednictwem swojego najnowszego filmu Fabelmanowie.

Sam Fabelman (Gabriel LaBelle) to chłopak jakich wielu w Arizonie lat 50. Przeciętny uczeń, zaangażowany skaut, kochający syn i troskliwy brat. Jego przeciętne życie w klasie średniej przyjmuje jednak nieoczekiwany, choć początkowo skromny zwrot, po pierwszej wizycie w kinie. Oglądając Największe widowisko świata Sammy odkrywa piękno ruchomego obrazu. Nie rozumiejąc jeszcze do końca swojej fascynacji, zaczyna pojmować świat w inny sposób, poświęcając ogrom czasu na tworzenie własnych filmów. Nie trzeba być wnikliwym biografem, aby od razu dostrzec jawne paralele życiorysów małego Fabelmana i małego Spielberga. Od lat 50. obaj stopniowo zanurzali się w świecie X muzy, by z czasem stać się jednymi z ich najważniejszych przedstawicieli. I choć obecnie Spielberg opowiada z perspektywy dojrzałej osoby, Fablemanów nakręcił z młodzieńczym zachwytem kogoś, kto właśnie po raz pierwszy zobaczył inscenizowaną katastrofę pociągu na wielkim ekranie. W codziennych rytuałach i niewielkich kłopotach Spielberg odnajduje esencjonalne wydarzenia, które uczynią nas w przyszłości konkretnymi ludźmi, oraz katastrofy, które przez lata będziemy przepracowywać. Mimo zafascynowania młodego Sammy’ego ekranowym spektaklem, reżyser prezentuje nam życie właściwie pozbawione efekciarskich atrakcji. Ukazuje filmowa pasję taką, jaką jest. Z pozoru bierne patrzenie w ekran kinowy czy obiektyw kamery wprowadza do naszej codzienności kolejne niezwykłe przeżycia.

Przeczytaj również:  Rumuńska Nowa Fala, czyli co kino znad Dunaju mówi o Polsce?
Fot. Materiały prasowe Monolith Films

Świat zamieszkany przez Fabelmanów, jak sugeruje ich nazwisko, nie pozbawiony jest elementów fantazji. Nie mówię nawet o kolejnych fabułach, które wymyśla młody Sam, a zawarciu w ich życiorysach kilku znanych rozwiązań. Choć realia lat 50. narzucają niejako okoliczności, w których dorasta protagonista, niektórzy bohaterowie drugiego planu czy wątki wydają się przesadnie wręcz wyeksploatowane w historii kina. Szkolne oprychy w bluzach jersey, studniówka gdzie relacja bohatera z dziewczyną nieoczekiwanie się zmienia, nauka jazdy samochodem czy niełatwa relacja z przepracowanym ojcem. Jednak nawet ignorując te elementy jako akuratne historycznie tło tamtych lat, możemy śmiało przyjąć je w ramach baśniowej konwencji. W kinie „spielbergowskim” (zwłaszcza gdy mowa o wczesnym okresie jego kariery) nie chodziło przecież o chłodny i obnażony realizm. To eskapistyczna przygoda, czerpiąca garściami ze znanych już opowieści, pokazującą je w innym świetle i kontekście. Fabelman nie użala się nad sobą, gdy streszcza niełatwe dzieciństwo. Snuje piękną opowieść o wartościach, korzystając sporadycznie ze znanych toposów.

Te dwa światy, niejednoznacznej fantazji i oschłego realizmu, idealnie uosabiają rodzice Sammy’ego. Mitzi (Michelle Williams) to pogrążona w świecie własnych emocji matka, która choć chce dobrze dla wszystkich, nie wie, jak osiągnąć to choćby dla siebie. Niespełniona artystka, żyjąca niejako w cieniu zdolnego męża pracoholika, napędza spiralę nie zawsze korzystnych zmian, choć jako jedyna w pełni rozumie marzenia syna. Jego impulsywne reakcje, często niezrozumiałe nawet dla niej, to obawa przed tym samym smutkiem, który pojawił się w jej życiu. Sammy to odbicie matki, która nie miała tej szansy co on i która nie chce, by on swoją stracił. Burt (Paul Dano) to bezkonfliktowy realista, którzy nie ocenia nikogo i niczego, zachowując chłód i precyzję godną komputerów, którymi się zajmuje. Wierzy w zdolności syna, lecz nie na polu jego pasji. Chce, by poradził sobie w prawdziwym świecie, nie jego własnym. W smutnych oczach Paula Dano Sammy nie znajdzie zrozumienia, ale jest w nich szczera i wielka miłość. Przeciwstawne sobie siły, obecne w życiu młodego reżysera, to także miniatura jego przyszłej kariery. Stabilna robota na chałturach? Naiwna pogoń za ulotnym marzeniem? Sammy, co chcesz zrobić?

Przeczytaj również:  Martwa natura. Recenzujemy “Złom” z Millennium Docs Against Gravity

Jak się okazuje, jedno i drugie. Bo nawet od strony realizacyjnej Spielberg potrafi zachować szczerość wobec obu tych postaw. Bo choć więcej tu poprawnej realizacji w domowym zaciszu niż efekciarskiego otoczenia wielkich plenerów i dekoracji, kryje się w nich nieskrępowane uczucie. Ta prosta i piękna radość z wyjazdu na biwak, pójścia na pierwszą randkę, zdobycia sprawności czy aplauzu kolegów z klasy. Fabelmanowie to umiłowanie samego tworzenia. Nie tylko filmów, ale przede wszystkim wspomnień i opowieści. Ujmowania ulotnych emocji w obrazy, dopisywania do nich zasłyszanych dialogów, rozważania nad ich wagą w naszym życiu i motywowaniu nimi innych do działania i robienia podobnie. Dlatego ta recenzja to powrót do impresji o najnowszym filmie Spielberga i tworzenie nowych wspomnień, na które wkrótce spojrzę z porównywanym zachwytem jak młody chłopak w Arizonie, widząc pierwszy raz Największe przedstawienie świata.

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.