“Pierwsza krowa” – Bydła naszego powszedniego [RECENZJA]


Ostatnio dużo się dzieje. Nie jest to może stwierdzenie odkrywcze, ale bez wątpienia stale prawdziwe. A czy jest lepsza odskocznia od problemów świata zewnętrznego niż dobry film oglądany w ciepłym domowym zaciszu? Tym bardziej jeśli opowiada o spełnianiu swoich marzeń, jedzeniu ciastek i przeuroczej krowie? Śmiem wątpić, chociaż „Pierwsza krowa” nie jest doświadczeniem wolnym od bolączek współczesności. Po kolei.
Najnowszy film Kelly Reichardt przenosi nas do Stanów Zjednoczonych w wieku XIX-tym. Gdzieś w Oregonie spotykamy naszego głównego bohatera, zwanego jako Cookie (John Magaro), podróżującego przez kraj z grupą traperów celem odnalezienia stabilizacji. Będąc zdolnym piekarzem pomaga podtrzymać dobre morale wyprawy przez cykliczne szykowanie posiłków. Szczęśliwy traf stawia na jego drodze sympatycznego Chińczyka – Kinga Lu (Orion Lee), który również zamierza spełnić swój Amerykański Sen. Współpraca, jaką nawiązują ze sobą mężczyźni, jest na tyle udana, że w zupełności wystarczy, by utrzymać widza (wraz z permanentnym uśmiechem na twarzy) przed ekranem. Aktorzy mają między sobą fantastyczną chemię i nawet obserwując ich nic-nie-robienie, wyraźnie da się odczuć silną więź. Dlatego też bardzo łatwo przychodzi nam kibicowanie im w rozwijaniu lukratywnego biznesu produkcji wypieków. Tym bardziej, że nie jest to zadanie banalne.


W okolicy rezyduje bowiem niejaki Factor (Toby Jones), będący właścicielem jedynej mlecznej krowy w okolicy. A jako, że świeże mleko byłoby pierwszym krokiem na drodze do otwarcia przez mężczyzn piekarni i tworzenia słodkich przysmaków, postanawiają pod osłoną nocy skraść nieco zakazanego, mlecznego owocu. Choć problem z pozoru ma naprawdę niewielki kaliber, stawka w filmie Reichardt jest niezwykle wysoka. To właśnie ukazanie tej trudnej codzienności i zaangażowania we własną prace jest największym atutem filmu. Po raz kolejny reżyserka odziera tu Dziki Zachód i wszelaką westernową konwencję ze zużytych schematów (bowiem ma już na koncie Meek’s Cutoff, również dziejący się w Oregonie). Nie ma tu całego miasteczka do uratowania od bezprawia, strzelanin czy zawadiackich rewolwerowców z wykałaczką w zębach. Ot ciężko pracujący na swą dole ludzie, którzy chcą od życia nieco słodyczy.
Oczywiście praca ta jest ciężka i nie pozbawiona igrania z prawem. To bardzo wdzięcznie nakreślona miniatura rozwijającego się kapitalizmu. Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto odgrodzi się od innych płotem i nie pozwoli korzystać z dostępnych zasobów. Choćby sam nie miał pojęcia, co z nimi zrobić. To właśnie łyżka dziegciu w beczce miodu podpisanej Pierwsza krowa. Problemy z jakimi borykają się bohaterowie, są do bólu wręcz przyziemne i doskonale znane widzowi. Nie byłem nigdy co prawda piekarzem-traperem, ale już nieraz zabroniono mi czegoś ot tak, dla zasady. Należy jednak pamiętać, że zmagania z prawem będą miały jednak znacznie mniejszą skalę niż napad na dyliżans, czy rabowanie banku. Bo takie wyskoki nie przystoją porządnemu piekarzowi…


Pierwsza krowa ma wszystko, by zostać waszym filmowym comfort foodem, w najbardziej pozytywnym tego określenia znaczeniu. Jest tu bowiem masa miejsca na powolne chłonięcie pięknych okoliczności przyrody, czerpanie radości z pysznego jedzonka, a nawet czułej rozmowy w tytułową krasulą. Dziki Zachód przestaje być wreszcie dziki, a pogoń za sukcesem jest co najwyżej chodem olimpijskim. A to również zdrowa aktywność.
Film Reichardt zostanie ze mną na długo. Jest dokładnie taki, jak przygotowane w nim maślane ciasteczka. Na pierwszy rzut oka kameralne i nie wyróżniające się niczym szczególnym. Gdy już jednak posmakujemy, będziemy chcieli pałaszować je do ostatniej sztuki i czekać na kolejne. Bo smakują dokładnie tak, jak dawno temu w domu, gdzie przygotowywano je z sercem i zaangażowaniem. Nawet jeśli nie przygotowywało ich dwóch „kowbojów” u progu nowego życia w Stanach Zjednoczonych XIX wieku.