Recenzje

W serce strzelił piorun. Recenzujemy film “Thor – Miłość i grom”

Norbert Kaczała

Kilka lat temu Filmowe Uniwersum Marvela (Marvel Cinematic Universe, MCU) przeszło pewien lifting. Ku zaskoczeniu absolutnie nikogo, okazało się że zrealizowanie filmów wielkiej serii według standardu kina autorskiego indywidualnego twórcy jest opłacalne – i finansowo, i artystycznie. James Gunn, Ryan Coogler czy Taika Waititi, mając swoje konkretne wizje z konkretnymi wątkami wartymi poruszenia, stworzyli jedne z najbardziej charakterystycznych i jakościowych filmów w MCU. A skoro wyszło raz, spróbowali ponownie. Gunnowi się udało, na Cooglera czekamy, a Taika właśnie dostarczył gotowy produkt. I to taki, w którym stężenie Taiki w Taice wydaje się niemal poza skalą. Co z tego wyszło?

W świecie po Endgame, gdzie Szalony Tytan został pokonany, a ludzkość dochodzi do siebie po nieobecności połowy populacji na kilka lat, gdzieś w odmętach przestrzeni kosmicznej siedzi Thor. Nordycki bóg piorunów, po wszystkich wzlotach i upadkach nie potrafi się określić. Nie jest królem Asgardu, Strażnikiem Galaktyki jest co najwyżej na pół etatu, a Avengersi właściwie się rozpadli. Pozbawiony klarownego celu postanawia wyruszyć w podróż po wszechświecie, mając za towarzyszy Korga, skalnego kosmitę, oraz wierny młot-topór Stormbreaker. Tym bardziej, że na ich drodze staje Gorr Bogobójca, niesiony osobistą wendettą złoczyńca, jak zapewne łatwo się domyślić, zamierzający zabić wszystkich bogów we wszechświecie. To idealne okoliczności, by Thor mógł zredefiniować się jako bóg, jako heros i jako…kochanek?

Fotos z filmu “Thor – Miłość i grom” (fot. materiały prasowe Disney Polska)

 

Wyeksponowana w tytule obok gromu miłość jest tutaj bowiem kluczowym elementem całej osi fabularnej. Jasne, okazji do bitki będzie więcej niż sporo, ale to nie silne ciosy będą tutaj głównym impulsem dramaturgii. Noszący wielką dziurę w sercu po stracie rodziny i ojczyzny Thor zamyka się bowiem na cały świat, tworząc wokół siebie gruby pancerz, który przebić mogą nie kolejne pchnięcia Nekromiecza, a właśnie silne uczucie.*

To dlatego w filmie ponownie pojawia się niewidziana od lat Jane Foster, która poza wsparciem w postaci poskładanego Mjolnira, zapewnia również pomoc emocjonalną. I choć jest to intencja szlachetna, to ciężko nie czuć pewnej jej umowności. Jasne, pamięć o byłych i obecnych ukochanych, troska o dzieci i wsparcie przyjaciół to niezwykle istotne wartości, które bądź co bądź w Miłości i gromie obecne są wyłącznie na piśmie. Uczucie między Thorem a Jane zostaje niejako nadpisane w retrospekcjach, a lata rozłąki nadrabiają niezręcznymi uśmiechami i sporadycznym trzymaniem za ręce. Zawsze to więcej niż w dwóch poprzednich produkcjach z serii, choć wyczuwalny jest tu pewien retcon* (trudne słowo) czy wręcz damage control, zrobiony tak, żeby ktoś jednak uwierzył w głębię tego uczucia. Ja niestety nie uwierzyłem.

Podobnie kwestia ma się z relacją Thora z drugim czy nawet trzecim planem. Ukochani przez widzów Korg czy Walkiria z Ragnaroku są w filmie sporadycznie wykorzystywanymi pomocnikami w walce, rzucającymi gdzieniegdzie całkowicie zbędnym żarcikiem. Przedstawiony na początku fabuły w roli narratora Korg, w tej roli powinien pozostać, bo rola wykraczająca poza klamrę narracyjną jest zupełnie ponad jego możliwości. Z kolei obecność Walkirii, poza wspomnianym wcześniej wsparciem przy bitce, to co najwyżej rzucenie kilku linijek ekspozycji. No i przyjęcie pozornych ran śmiertelnych. Miłość i grom stoi w znacznie bardziej nieporadnym rozkroku niż Thor w jednym z trailerów. Widoczne gołym okiem cięcia są zbyt obszerne, by drugi plan miał cokolwiek do roboty, ale i zbyt małe, by usunąć go zupełnie bez straty dla głównych bohaterów. Przez to jesteśmy ciągani po różnych fantastycznych miejscach, poznajemy całą plejadę rezydentów tychże i ani na moment nie czujemy, że pełnią oni istotną rolę.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?
Fragment plakatu filmu “Thor – Miłość i grom” (fot. materiały prasowe Disney Polska)

Na ich miejsce w scenariuszu spokojnie znalazłoby się dość miejsca, by zaproponować Thorowi jakkolwiek wiarygodny rozwój postaci. Owszem, kończy on film jako heros z zupełnie innym zestawem priorytetów, jednak nadpisywanie jego motywacji jako rzekomo obecnych już od pierwszej części to dość leniwa zagrywka. W szerszym kontekście wypada to jak pełnoprawny regres, bowiem w końcową sytuację zostaje niemalże wepchnięty siłą. Co z tego, że to nie do końca twoja decyzja? Radź sobie z tym.

Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że Thor od dawna nie był napisany jako taki głupol. Nigdy nie był on tuzą intelektu, wpisując się raczej w obraz stereotypowego himbo, ale na przestrzeni wszystkich filmów zdążył już zaprezentować się jako dojrzały władca, który potrafi zwalczyć swoje demony i poświęcić się dla pobratymców. Tutaj jest przaśnym wojem, który nie baczy na skalę zniszczeń jakie zostawia i nawet w sytuacji śmiertelnego zagrożenia wykazuje się monstrualnym wręcz brakiem wyczucia. Bo wiecie, śmieszny wiking robi śmieszne rzeczy.

Nawet okoliczności, w których staje przed nim jego niegdysiejsza ukochana, radząca sobie z jego bronią i umiejętnościami równie dobrze co on, mogłyby skłonić go do spojrzenia na siebie w innym świetle. Ale nie, to po prostu „odblokowane wspomnienie”, o którym zapomniała większość widzów, nieczytająca komiksów. Wróciła twoja ex, z którą musisz spędzić trochę czasu i sprawdzić, czy nadal coś do niej czujesz. A doskonale wiemy, czy tak jest.

Paradoksalnie winę za ten stan rzeczy ponosi bezpośrednio Taika Waititi. Od lat umiejętnie łączy on ciężki dramat z komedią, za co zyskał nie tylko międzynarodową sławę, ale i Oscara za scenariusz. Tutaj humorystyczne wtrącenia pasują zwykle jak pięść do nosa. Przełamywanie sytuacji druzgocących zabawnymi elementami to bardzo ludzki odruch, który, nie przeczę, kilkukrotnie zadziałał. Niemniej jednak, przez większość czasu skala wydarzeń i stawka, o jaką toczy się wszystko, nie jest miejscem na głupkowate docinki. Kiedy ktoś ginie na polu walki, może nie wypada mówić mu, dlaczego technicznie nie trafi do Valhalli? Trochę empatii drodzy państwo.

No i niestety, Thor – Miłość i grom to projekt na tyle autorski, że przestaje dbać o akuratność względem reszty większego świata. Wiele rozwiązań fabularnych, potrzebnych McGuffinów czy lokacji często przeczą albo sobie nawzajem, albo wcześniejszym filmom, gdzie osiągniecie wielkich celów było trudniejsze niż zgarnięcie itemu i udanie się na drugi koniec mapy.

Przeczytaj również:  Nieme, a dźwięczne. Dźwięk w kinie niemym [Timeless Film Festival Warsaw 2024]
Fotos z filmu “Thor – Miłość i grom” (fot. materiały prasowe Disney Polska)

Wycięte fragmenty scenariusza odbijają się też niestety na czarnym charakterze. Niewiele decyzji obsadowych uradowało mnie tak, jak wybór Christiana Bale’a na Bogobójcę, który już w oryginalnym komiksie miał w sobie coś z Szekspirowskiej postaci tragicznej. Na szczęście w pierwszym akcie ostało się tego dość dużo. Tragiczna motywacja wraz z pierwszym dobyciem czarnego ostrza zagrana została mistrzowsko i już od samego początku łaknie się więcej Gorra na ekranie. Bale nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Mimo to widać wyraźnie, że między kolejnymi scenami upłynęło znacznie więcej czasu niż daje nam się poznać. Na swój sposób zrozumiała siła napędzająca Bogobójcę do mordu nie powinna wyjaśniać okazjonalnego zachowywania się niczym fuzja Jokera z Lordem Voldemortem. Mogę sobie dopowiadać, ile w tym zanieczyszczenia umysłu przez tajemnicze ostrze. Jednak z perspektywy kogoś, kto robi to w imię [SPOILER], niektóre zachowania nie przystoją walczącemu o sprawiedliwy świat.

Niemniej za kilka rzeczy wypada Thora – Miłość i grom pochwalić. W perspektywie całości widać ewidentnie, że to dziecko Waititiego i Hemswortha, którzy zrobili go dla swoich dzieciaków i rodzin. Pociechy obu panu, a nawet żona jednego z nich zaliczają zresztą swoje występy na ekranie, w mniejszych lub większych rolach. I to właśnie o bezgranicznej miłości jest ten film. Mniejsza już o kiepski romans Jane–Thor, bo chodzi tutaj o natchnienie dla młodszych pokoleń. O bycie herosem nie dla blichtru i potęgi, a po to, aby kolejne dzieciaki mogły spojrzeć na Thora, wziąć w rękę jakiś kij i z bojowym okrzykiem chcieć naprawiać świat. Nie chodzi tu o zemstę za wyrządzone krzywdy. Chodzi o pielęgnowanie tej goryczy, aby przekuć ją w coś pięknego. Ba, sam chciałbym stać się lepszym sobą po takim filmie, nawet jeśli nie mam w ręku tak potężnego oręża.

Mam szczerą nadzieję, że z biegiem czasu ten film rozgości się w moim sercu i umyśle jak niegdyś Strażnicy Galaktyki vol. 2, gdzie sceptycyzm względem fabuły ustąpił fascynacji pięknem prostej historii o prawdziwej rodzinie. Chociaż obraz Gunna, w przeciwieństwie do drugiego Thora, nie wydaje się… próbować. Ot, jest szczery i wierny wizji reżysera. Tutaj ilość kompromisów, na które trzeba było pójść, jest znacznie bardziej widoczna. Tym razem zestaw „film Taiki” + „film Marvela” nie okazał się tak udanym połączeniem. Czuć tutaj masę serca, ale jednak nie do samego filmu, postaci czy uniwersum, a do bliskich, którzy dają nam siłę do tworzenia filmów czy pisania ich recenzji. I w kosmicznej skali, tylko to się powinno liczyć. Peace and love!

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.