“Duchy Inisherin” – Sami swoi, sami inni [RECENZJA]
Zacznę od tezy pozbawionej kontrowersji – Martin McDonagh nie zrobił jeszcze złego filmu. Ogromny sukces Trzech Bilbordów w sezonie nagród kilka lat temu, niemal kultowy już status Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, czy niesłusznie pomijane 7 psychopatów. Zbiór trzech filmów będący wystarczającym argumentem za tym, żeby po raz kolejny wejść do sali kinowej z dużym kredytem zaufania. W Duchach Inisherin McDonagh ponownie wykorzystuje elementy, będące symbolami jego stylu, prezentując też kilka nowych elementów. Nowych dla niego, bo historia ta sięga setki lat wstecz.
Duchy Inisherin to kameralna historia dwóch mężczyzn – sympatycznego Pádraica (Colina Farrell) i zgorzkniałego inteligenta Colma (Brendan Gleeson). Wieloletnia przyjaźń obu Irlandczyków niespodziewanie dobiega końca gdy starszy bez wyjaśnienia przestaje odzywać się do sąsiada. Kolejne półtorej godziny czasu ekranowego to stopniowa eskalacja absurdalnego konfliktu, w której widzowi coraz trudniej będzie doszukiwać się słusznej strony. McDonagh stworzył w swoim nowym filmie historię w stu procentach alegoryczną, będącą nie tylko opowieścią o dwóch zmęczonych mieszkańcach Inisherin, ale też o całej Irlandii. Osadzenie akcji w 1923 roku przywołuje skojarzenia z Wojną Domową (o której z resztą niejednokrotnie rozmawiają bohaterowie), a główna oś konfliktu naśladuje ten militarny. Bez wchodzenia w niuanse socjo-polityczne reżyser i scenarzysta prezentuje nam świat targany walką, którą ciężko jest pojąć ludziom z zewnątrz, a także stronom tejże. Konflikt zredukowany do relacji Colma i Pádraica jest równie kuriozalny i trudny do pojęcia, mimo ciągłego utwierdzania się w swoich rzekomych racjach starszego z bohaterów. Paradoksalnie jednak, to główna siła napędowa całego filmu.
Nadrzędnym powodem, dla którego szczególni bohaterowie odcinają się od innych, to przerost egoistycznych ambicji. Choć Inisherin zamieszkuje wyłącznie garść osób, każda z nich jest w stanie wskazać palcem na kogoś, kto jest głupszy. Nierozumiejący podstawowych mechanizmów społecznych i politycznych czy nawet przyzwoitego zachowania. Na tej niewielkiej wyspie ciężko upatrywać jakichkolwiek ludzkich odruchów, jednak te odnaleźć można właśnie pośród wyrzutków. Bohater Colina Farrella czy Dominic, w którego wciela się fantastyczny Barry Keoghan, to jedyni (poza siostrą Pádraica) apostołowie patrzenia na świat przez pryzmat prostych radości, aniżeli ambicji, po które nawet nie mamy odwagi sięgać. Wbrew temu co może sądzić otoczenie Pádraic i Dominic nie są naiwni, i niejednokrotnie widzą oraz rozumieją znacznie więcej niż inni bywalcy lokalnego pubu. Kolosalna rolę odgrywają tutaj zarówno talent reżysera jak i obsady. McDonagh napisał przepięknie brzmiący scenariusz z niezwykłym flow, stający się podstawą mistrzowskiego popisu aktorskiego. Mądre monologi od płytkiego banału oddziela wyłącznie umiejętne aktorstwo, a w Duchach żadna linijka nie brzmi pretensjonalnie, a jak jedyna życiowa filozofia której potrzebujemy w życiu.
Odstawiając jednak na bok aspekt filozoficzny, Duchy Inisherin to opowieść ze wszech miar uniwersalna, przez swoje powiązania z historią zarówno Irlandii, jak i zjawiska opowiadania. Polskie tłumaczenie zamienia oryginalne byty na obligatoryjne duchy, jednak banshees były czymś znacznie więcej niż niedookreśloną zjawą. Istoty przybierające postać starej, zawodzącej kobiety opisywano jako zwiastunki nadchodzącej śmierci. Ta pojawia się w filmie zarówno fizycznie, regularnie doglądając codzienności mieszkańców, jak i bardziej subtelnie. Nie bez powodu Colm komponuje smutny utwór o konkretnym tytule. Mara śmierci podąża za każdym mieszkańcem Inisherin, zapowiadając to co nadchodzi od tysiącleci. Każda nieprzepracowania kłótnia eskaluje, a jej rozwój zbierze krwawe żniwo. Dlatego nawet przy dużej dawce mrocznego humoru obecnego w filmie McDonagha, absurdem będzie zakładać ze cokolwiek skończy się dobrze. Mimo nie jednego uśmiechu, który na mojej twarzy wywołały konkretne sceny, na koniec zostaje tylko zapłakać. Lamentować niczym banshee nad nieuniknionym losem wszystkich bohaterów. I dam sobie palec uciąć, że nie tylko ja będę płakał.
Na filmową śmierć oczekiwać będziemy w niezwykłym spokoju. Melancholijne, w większości monotonne plenery irlandzkich wzgórz to pięknie sfilmowane przez Bena Davisa tło do umierania. Niewielkie budynki oddalone całe kilometry od siebie, majaczące niewyraźnie na horyzoncie idealnie reprezentują emocjonalny dystans jaki dzieli mieszkańców wyspy. Widzą na tyle niewiele, by nie wiedzieć jak wygląda czyjeś życie, ale dość by wyrobić sobie na jego temat opinie. Biorąc pod uwagę niespieszne tempo rozwoju wydarzeń, miejscami Duchy przypominające wręcz slow cinema. Prezentują prozę życia (nie tylko lat dwudziestych) wraz z szeregiem jego dłużyzn i monotonnych dni, gdzie jedyne na co mamy siłę to siedzenie z domu z ukochanym zwierzęciem u boku. Przed trudem życia nie uciekniemy, ale przynajmniej możemy je nieco odwlec.
Duchy Inisherin to mały wielki film. Powierzchowny seans dostarczy nam prostą i wdzięczną historię o trudnej męskiej relacji, która nie powinna nikogo rozczarować. Jednak gdy postaramy się przyjrzeć irlandzkim plenerom i twarzom stojących na ich tle bohaterów, zrozumiemy ich smutek. Film McDonagha to przypowieść kondensująca w niecałych dwóch godzinach właściwie całe człowieczeństwo. Wraz z jego absurdami, goryczą, szczęściem i stagnacją. Zza wyspy widać już pewne przejaśnienia, ale zaraz znów spadnie deszcz. I tak wciąż, z kółko. Proza życia.