KulturaLiteratura

“Netflix. To się nigdy nie uda” – Marca Randolpha przepis na firmę idealną [RECENZJA]

Norbert Kaczała

Ciężko wyobrazić sobie obecny krajobraz rozrywki audiowizualnej, bez chociażby wspomnienia o Netflixie. Gdziekolwiek pojawiła się usługa, szturmem zdobyła masę subskrybentów, którzy zapewne nie pamiętają już, jak funkcjonował rynek filmów online bez amerykańskiego giganta. Co jednak może być szokujące dla niektórych odbiorców, Netflix nie istniał od zawsze. Mało tego, nie od samego początku był kolosalną platformą streamingową, produkującą dziesiątki własnych formatów. Wszystko zaczęło się o wiele skromniej, od czterdziestu dolarów za przetrzymanie Apollo 13, których nie chciał zapłacić jeden z założycieli.

Fotografia Marca Randolpha. Żródło: https://www.apbspeakers.com/

Choć tak naprawdę to nie… Rzekoma kara za przetrzymanie pojedynczego filmu z wypożyczalni Blockbuster, jest wyłącznie wdzięcznie brzmiącą miejską legendą, którą można przytaczać ciekawskim dziennikarzom i pasjonatom medium. Prawdziwa historia powstania kolosa znanego jako Netflix, jest nieco bardziej skomplikowana i przede wszystkim, nie oparta na pojedynczym, impulsywnym pomyśle. To pierwsza rzecz, za którą należy pochwalić Randolpha, jeśli chodzi o kreślenie koherentnej historii. Już od pierwszych stron książki, obala popularny mit o prostej drodze do współczesnego sukcesu platformy, nie bojąc się przyznać, jak mozolnie kształtowała się ich idea. Autor nie boi się opowiadać o swoich absurdalnych początkach pokroju wysyłkowej sprzedaży spersonalizowanego szamponu do włosów, ani przyznania do własnych kuriozalnych błędów. Dzięki temu nie mamy do czynienia z kolejną, sztampową historią „od pucybuta do milionera”.

Proces powstawania platformy, choć w esencji nie odbiega daleko od innych biznesów zrodzonych w Dolinie Krzemowej, posiada jednak w sobie zaskakująco dużą dawkę serca i zaangażowania ze strony jej inicjatorów. Nawet przy niemałej ilości zagadnień z dziedziny biznesowej, IT, logistycznej itd. zorientowanie się w płynnie zmieniającym się świecie Netflixa jest niezwykle proste. Randolph jest całkowicie świadom, że nie jest to książka skierowana do ekspertów z danej dziedziny, a raczej przeciętnych indywiduów zainteresowanych tematem. I dzięki temu podejściu potrafi czytelnie wyjaśnić im jak przebiegały wszystkie procesy i czemu miały służyć.

Charakterystyczna, czerwona koperta, w któej Netflix rozsyłał płyty DVD. Źródło: http://blog.dvd.netflix.com

Ten sposób opowiadania o firmie, sprawia również, że Marc Randolph ani przez chwilę nie brzmi jak bezduszny CEO, prowadzący wykład o bezkompromisowym wzbogaceniu się w miesiąc, niebie będącym limitem oraz konieczności wstawania wcześniej i dźwigania więcej. Choć nigdy nie zamieniłem słowa z autorem, po lekturze odnoszę wrażenie, jakoby nosił zadatki na jednego z moich najlepszych kumpli. Bezpretensjonalna otwartość, jaka emanuje z jego osoby jest silnie przyciągająca, przez co nie mam problemu ze zrozumieniem, dlaczego jego firma odniosła sukces. Nawet przy podjęciu kilku złych decyzji, pracownicy nie mieli najmniejszego powodu by się od niego odwrócić. I wątpię, żebym i ja się odwrócił. Nie czułem, że śledzę historię korporacji, a grupy ludzi, która z bardzo konkretnych powodów odniosła sukces. Ten obraz urzeczywistnia w umyśle odbiorcy język jaki stosuje Randolph. Opowieści prowadzone są bardzo płynnie, z zawarciem wielu szczegółów, ale i rozluźniających całość dygresji i żarcików. Pieniądze pieniędzmi oczywiście, ale nie zapominajmy o dobrej zabawie. Ta „harmonia” w kreowaniu świata wczesnego Netflixa przejawia się także w sposobie, w jaki autor mówi o sobie samym. Nie ma żadnego problemu z przyznaniem się do swoich wpadek i wad, ale jest też w stanie pochwalić swoją roztropność i wyczucie chwili. Dzięki temu, czytelnik nie odnosi wrażenia, że ma do czynienia z fałszywym skromnisiem.

Polska okładka “Netflix. To się nigdy nie uda”.

Warto też zaznaczyć, że historia, którą opowiada Randolph nie sięga dnia dzisiejszego. Powstanie Netflixa i doprowadzenie go chociaż do zalążka tego czym jest dzisiaj, było długotrwałym, skrupulatnym procesem, które zapewne mógłby zająć całe woluminy. Randolph puentuje swoją opowieść wraz z momentem opuszczenia firmy (który sam z siebie jest wyjątkowo angażujący emocjonalnie), zostawiając otwartą furtkę nie tylko przyszłym pracownikom i szefom, ale również czytelnikom. „Moja historia dobiegła końca, ale spójrzcie gdzie dotarliśmy”. Nawet sam fakt, że trzymam w ręku książkę opisującą losy firmy, która od lat zapewnia mi rozrywkę i pomaga w studiach, zdaje się ukoronowaniem tej drogi. Niczym rewelacyjny film, na którego sequel będziemy czekać z wypiekami na twarzy, nie mając pewności czy kiedykolwiek wyjdzie.  Dzięki Marc, doceniam co dla mnie zrobiłeś.

Autorowi udaje się rzecz o wiele trudniejsza, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie każdy z czytelników ma za sobą doświadczenie rozwijania start-upu, czy zarządzania dowolną firmą. Osobiście zawsze uważałem, że wszelakie zagadnienia z dziedziny ekonomii, IT, czy – o zgrozo – ich dwóch symultanicznie, będą zbyt dużym obciążeniem dla takiego misia o małym rozumku jak ja. Jednakże Randolph niczym magik, za widok którego sztuczek dzieci oniemiały z zachwytu, po występie dokładnie je objaśnia. Rezygnuje z fachowego żargonu i dzięki prostym przykładom oraz ubraniu wszystkich transformacji, krachów, zwolnień i problemów z działaniem strony we wdzięczne porównania, objaśnia nam dlaczego magia miała prawo zaistnieć. To bardzo przydatne doświadczenie dla kogoś, kto o Dolinie Krzemowej wie tylko tyle, że zamieszkują ją wyłącznie geniusze, zarabiający miliony ze swojego garażu.

To się nigdy nie uda jest książką niezwykle wdzięczną. Ani przez chwilę nie czujemy, że na naszych oczach powstaje kolosalna korporacja, która wkrótce redefiniuje rynek mediów cyfrowych. Przypomina bardziej opowieść dawno niewidzianego przyjaciela, który w międzyczasie rozkręcił własny biznes. Co jednak najlepsze, dzięki jego wyczuciu i ilości serca włożonej w tę opowieść, cieszymy się razem z nim. Każdy jego sukces witamy z otwartymi ramionami, a porażkę podświadomie próbujemy zrekompensować. Marc Randolph został moim serdecznym, literackim przyjacielem i jeśli kiedykolwiek będzie chciał rozkręcić kolejny biznes, wiem, że poszedłbym za nim w ogień.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.