Retrospektywa Coralie Fargeat | Festiwal Kamera Akcja 2024
Festiwalowe retrospektywy i przeglądy twórczości mistrzów kina nie są niczym zaskakującym. Jednakże nie sposób nie być zaintrygowanym, gdy takowa zostaje zadedykowana twórczyni mającej na koncie raptem dwa pełne metraże, z czego jeden zadebiutował dopiero miesiąc wcześniej. Może to albo świadczyć o bliskich powiązaniach z organizatorami festiwalu, albo, jak w tym przypadku, dystynktywnym stylu wypracowanym od samego początku twórczości. Jak bowiem się okazuje, Coralie Fargeat już teraz jawi się jako reżyserka niepodrabialna i osiągany właśnie przez nią status zapowiada niemałą rewolucję w mainstreamowym kinie. Owszem, mainstreamowym, bo choć wszyscy lubimy klepać się nawzajem po plecach, chwaląc nasze offowe preferencje dotyczące filmów festiwalowych, francuska reżyserka raczej nie godzi się na tak binarny podział. Jej filmy scalają eksploatacyjną rozrywkę oraz zaangażowany wydźwięk społeczny, stając się dostępnymi dla każdego odbiorcy. Chociaż refleksja, z jaką zostajemy po seansie, nie będzie zbyt motywująca.
Historia tego, jak Fargeat wzięła do ręki kamerę, jest wręcz idealnie skrojona pod przyszłą biografię aspirującej reżyserki. Absolutnie niezainteresowana „dziewczyńskimi” rzeczami pokroju lalek mała Coralie szukała innego sposobu, aby dać ujście swoim dziecięcym fantazjom. Zaczęło się od nagrywania własnych opowieści i bajek na magnetofon szpulowy, jednak wszystko zmienił dziadek dziewczynki. To właśnie u niego, zapalonego kinofila, mała Coralie wraz ze starszym bratem odkrywali magię ruchomego obrazu. Nie liczyło się o czym i o kim był film – przepadła ona bez reszty. Nie minęło wiele czasu, a w paryskim mieszkaniu rodziny Fargeat pojawiła się kamera. I choć był to sprzęt kupiony przez oraz z myślą głównie o ojcu, dziewczyna dość organicznie przywłaszczyła go sobie na własność. Oczywiście zaczęło się od klasycznych filmów do domowego archiwum, jednak gdy tylko lokalna gazeta ogłosiła konkurs na autorską interpretację Gwiezdnych wojen, Coralie od razu wzięła się do pracy. Przy wsparciu grupy przyjaciół, pięknych kostiumów i animacji poklatkowej, przeżyła – jak sama mówi – „najlepszy czas w swoim życiu”. Młoda reżyserka ani myślała przestać, a takie błahostki, jak przegrany konkurs, tylko dodawały jej motywacji. Celem stała się paryska szkoła La Fémis, która jednak wymagała od przyszłych abiturientów odbycia kilkuletniego programu poprzedzającego studia. Na przeczekanie padło więc na nauki polityczne. Los, będąc jednak klasycznie przewrotnym, sprowadził do szkoły Carolie ekipę filmową, do której studentka od razu postanowiła podejść. Od słowa do słowa Fargeat udało się nawiązać kontakt z asystentem reżysera, który zaproponował jej staż w trakcie niedługo rozpoczynających się w Stanach Zjednoczonych zdjęć do Wyśnionej namiętności. Co dociekliwsi mogą się uśmiechnąć, wiedząc, kto grał w niej główną rolę…
Wędrując z jednego planu na drugi, Fargeat stopniowo wyrabiała sobie nazwisko w branży, co w 2003 roku pozwoliło jej na zrealizowanie pierwszego filmu krótkometrażowego. Telegram to historia dwóch kobiet mieszkających w niewielkim francuskim miasteczku w trakcie II wojny światowej. Oczekują one na przybycie listonosza, który ma dostarczyć jakiekolwiek wieści na temat losu ich synów walczących na froncie. Powolne kroki kulejącego mężczyzny wzmagają niepokój w kobietach, niepewnych, czy koperta nie będzie zawierała najtragiczniejszych informacji. Eskalacja napięcia wyraża się tutaj w dialogach, które z dość neutralnych w tonie, mówiących o pewnym pogodzeniu się z nieuniknionym, zaczynają przyjmować formę wściekłej kłótni i paniki. Kobiety przelewają swój gniew na niewinnego doręczyciela i jego niepełnosprawność, który nie posiada ani krztyny siły sprawczej w wojennej machinie. Skupione na własnym cierpieniu kobiety nie zostają ostatecznie uraczone wizytą listonosza, który, jak dowiadujemy się jednak w ostatniej scenie, przyniósł tragiczny telegram. Doręczył go pod własny adres. Dobitnie ukazuje nam się, że w sytuacji ekstremalnej jednostki zapominają, iż tworzą zbiorowość, a nasze własne cierpienie niewiele różni się od krzywd sąsiadów.
Kameralny, choć niepozbawiony dojmującej atmosfery krótki metraż sprawił, że Fargeat można było już nazwać pełnoprawną reżyserką. Jednak pozytywnie przyjęty film o trudach wojny i rodzicielskiej trosce nie był spełnieniem marzeń Coralie. Tego we francuskim kinie było już na pęczki, a ona miała, za jej własnymi słowami, „znacznie dziwniejsze pomysły”. Pisała rzeczy, głównie science fiction, których nikt we Francji nie chciał zrealizować, przez co patrzono na nią jak na kosmitkę. Mało tego, w czasie trwającego rok programu Atelier Scénario realizowanego we wspomnianej wcześniej szkole filmowej, powiedziano jej, że jej projektu nigdy nie przeniesie się na ekran. Dlaczego? Bo jest zbyt brutalny i krwawy… Na szczęście ambicjom Fargeat wtórowała współstudiująca grupa przyjaciół, z którą stworzyła kolektyw La Squadra. Spotykająca się dwa razy w tygodniu ekipa wspierała się nawzajem w montażu swoich filmów oraz regularnie konsultowała je z działającymi już w zawodzie twórcami, aby zyskać pełniejszy obraz panujących tam realiów. Każdy z nich chciał tworzyć kino gatunkowe, nawet, jeśli branża nie była na nie gotowa.
Słowa pewne pasji nie wystarczą jednak by odnieść sukces, o ile nie idą za nimi realne działania. Jednym z nich może być np. wygrywanie lokalnego konkursu, dzięki któremu Coralie zapewniła sobie wsparcie finansowe pozwalające na realizację kolejnego krótkiego metrażu. Reality+ nazywany wielokrotnie niezrealizowanym nigdy odcinkiem Czarnego lustra to już pełnoprawny skok w głębinę kina gatunkowego. Tytuł filmu to jednocześnie nazwa tajemniczego programu, który za pomocą wszczepianego pod skórę implantu pozwala na modyfikację swojej zewnętrznej aparycji. Niestety działa on tylko przez kilka godzin, przez co użytkownicy zmuszeni są skrupulatnie planować swoje fałszywe wyjścia towarzyskie. Chyba, że chcą w sposób nie do końca legalny czy moralny przedłużyć żywotność swojego wszczepu. Przed taką pokusą postawiony zostaje główny bohater filmu, który musi wybrać między ulotną przyjemnością płynącą z kontaktu z blond pięknością ze sklepu nieopodal a potrzebą realnego poznania swojej uroczej sąsiadki. Jak przystało na futurystyczną historię o modyfikowaniu swojego ciała, w Reality+ da się wyraźnie odczuć, jak istotne dla reżyserki są akceptacja samego siebie, ale i dziedzictwo body horroru. Choć trzewia nie walają się tutaj po podłodze, tak ludzie równie dobitnie prezentują swoją inną, najbardziej cuchnącą zawartość. Zdemaskowane tutaj zostają kompleksy całego społeczeństwa, które zamiast kolektywnie zaakceptować swoje niedoskonałości, woli bawić się w cyfrową ułudę i udawać najlepsze wersje siebie. Choć wszyscy wiedzą, że nie ma tu ani krztyny prawdziwości, każdy jest zaskoczony, gdy hologram zaczyna się glitchować, a piękne filtry przestają modyfikować twarz. Spojrzyjcie we wspomniane wcześniej czarne lustro i westchnijcie nad tym, że wciąż żyjemy w społeczeństwie.
Gdyby ktoś jednak kręcił nosem na myśl o prawieniu morałów o postępującej degradacji moralnej człowieka, licząc na coś więcej niż tylko wykład, nie musiał długo czekać. Sukces krótkiego metrażu Fargeat na Tribeca Festival zapewnił jej spore zaufanie producentów i szansę na rozwinięcie skrzydeł przy pełnym metrażu. Zemsta to historia Jen (Matilda Anna Ingrid Lutz), która w czasie wakacyjnego wyjazdu z kochankiem pada ofiarą gwałtu ze strony jego znajomych. By uniknąć odpowiedzialności za popełniony czyn, mężczyźni zamierzają zostawić ciężko ranną kobietę na pastwę losu na środku pustyni. Tej jednak udaje się odzyskać dość sił, by wrócić ich odnaleźć i wymierzyć sprawiedliwość. Jak na dłoni (ponownie) widać tutaj ogromną miłość reżyserki do kina gatunkowego, którego w rodzimej Francji właściwie nie było. A już na pewno tworzonego przez kobiety. Przede wszystkim pełnymi garściami czerpie się tutaj z ogromnej puli kina zemsty, którego podstawowe założenia zamykają się już w nazwie podgatunku. W Zemście ujawnił się ogromny talent reżyserki do łączenia kilku tropów, bowiem Jen nie jeste kolejną podstawioną pod ścianą ofiarą z kina rape-and-revenge. Wychowywana na filmach o twardzielach pokroju serii o Johnie Rambo, Fargeat nie zamierzała uczynić swojej bohaterki bezbronną. Pod powierzchownością blondwłosej lolity kryje się silna kobieta, która nie ustąpi przed niczym, aby osiągnąć cel. Choć pierwsze sceny przyjmujące optykę typowo męskiego spojrzenia portretują ją jako obiekt wyłącznie seksualny, pozbawiony w oczach przyszłych oprawców autonomicznego charakteru, diametralnie zmieni się to po scenie napaści. Jak celnie ujęła to Rebecca Liu w swojej recenzji: „Jen nie jest do końca indywidualną jednostką z krwi i kości, a raczej awatarem kobiecości w jej skrajnych przypadkach. Seksowna kocica i wojowniczka ze spluwą, jakkolwiek odmienne, są nadal dziełem męskiej fantazji. Dla tej szowinistycznej pierwsze jest marzeniem, a drugie koszmarem”. Klarownie inspirowana Beatrix Kiddo z Kill Billa czy Mad Maxem postać przeżyje swego rodzaju odrodzenia. I nie jest to określenie użyte na wyrost, bowiem Fargeat dość czytelnie używa ikonografii, aby zaprezentować nam powrót Jen zza grobu. Zostawiona na śmierć kobieta uczyni pustynię swoim sprzymierzeńcem i dopadnie każdego, kto zamierzał zniszczyć jej życie. Owszem, wymagać to będzie zaszycia kilku ran, zaciśnięcia zębów i kilku silnych ciosów, ale każdy kolejny krok jej przeprawy napełni widza nadzieją. Zarówno na karmiczną sprawiedliwość, jak i szansę oglądania, kiedy ludzki śmieć dostaje w mordę, bez faworyzowania żadnej z tych opcji. Będąc pierwszą w historii reżyserką filmu rape-and-revenge (choć sama nie zgadza się do końca z tym przyporządkowaniem), Fargeat idealnie wpisała się w obecną w przemyśle filmowym narrację. Niedługo po premierze Zemsty na światło dzienne wychynęły obrzydliwe informacje o realiach przemysłu nie tylko filmowego. Ruch #MeToo wywołał zbyt długo odwlekaną dyskusję w mediach, a dzieło reżyserki wyglądało jak wzniesiona w górę na znak protestu pięść. W pełni świadoma tych powiązań, autorka mówiła w wywiadzie dla Film School Rejects, że każdy film gatunkowy jest w swojej esencji polityczny. Powstawały one jako naturalna reakcja na panujący klimat społeczny lub polityczny i znak protestu wobec tychże. Przerażającym jest fakt, że gatunek, którego podjęła się Fargeat, od dekad nie stracił na swojej aktualności.
Zaraz po premierze Zemsty, która narobiła niemałego zamieszania w branży, masa dziennikarzy zaczęła zasypywać Fargeat pytaniami o plany na przyszłość i inspiracje. W zakresie tych drugich, prym wiedzie kanadyjski mistrz David Cronenberg i jego umiejętność w ukazaniu relacji tożsamości z ciałem oraz ich rozpadu. Umiejętności budowania paranoi reżyserka uczyła się od Michaela Haneke, Davida Lyncha i Johna Carpentera, ze szczególnym naciskiem na Coś (1982). Jednak rzeczą nadrzędną, która łączy wymienionych przez nią twórców, jest pozostanie wiernym sobie, mimo funkcjonowania w wielkim i sformalizowanym systemie filmowym.
Nie dziwi zatem fakt, że osoba z tak klarownym zestawem inspiracji i wizją własnej filmografii postanowiła stworzyć dzieło niemniej kontrowersyjne niż te serwowane przez wymienionych powyżej reżyserów. Pamiętacie Wyśnioną namiętność, przy której Carolie zaczęła swoją zawodową karierę? To właśnie tam po raz pierwszy przecięły się drogi młodej twórczyni oraz hollywoodzkiej aktorki Demi Moore. Po ponad dwudziestu latach od spotkania kobiety nawiązały współpracę, której efektem jest premierująca w tym roku Substancja. O czym jest mój ulubiony film tego roku? Najlepiej będzie oddać głos samej Fargeat, która zdawkowo mówiąc o swoim nadchodzącym projekcie w 2018 roku, określiła go jako film gatunkowy, niestroniący od brutalności. Owoc fascynacji sposobem, w jaki jesteśmy odbierani przez społeczeństwo. To projekcja naszych własnych lęków i kompleksów na otaczających nas ludzi. Fascynacja śmiertelnością i tym, jak blisko związany jest z nią nasz własny obraz, ale też pierwotnością ciała i potrzebą zachowania jego atrakcyjności, przy jednoczesnym pozostaniu wiernym samej sobie. Jednak mówiąc o samej fabule, to opowieść o aktorce, która lata świetności ma już za sobą. Odsunięta na bok przez producenta programu o fitnessie, postanawia wypróbować eksperymentalny środek (czyli tytułową Substancję), aby odzyskać nie tylko młode ciało, ale i dawno utraconą popularność. Nie będzie to jednak klasyczny kosmetyk, który powoli wygładzi zmarszczki na twarzy, a niebezpieczna mieszanka, która dosłownie wypluje (choć zasadniejszym jest określenie wyrzyga) z użytkownika nową, seksowniejszą wersję ich samych. I o ile nie zacznie się myśleć poza pudełkiem i nadużywać rządzących Substancją praw, wszystko powinno pójść dobrze. Nie, nie pójdzie…
Gdybyście potrzebowali rekomendacji i oceny w skali między 1 a 10, odsyłam Was do mojej recenzji. Jeśli jednak potrzebujecie opisów pełniejszych niż ten, snuty przez Fargeat przed rozpoczęciem zdjęć, służę uprzejmie. Wyobraźcie sobie, że Cronenbergowie (senior przy współpracy z synem) kręcą reklamę kosmetyków z udziałem największych gwiazd Hollywood. Tylko zamiast jędrnych ust wygiętych w uśmiechu pełnym perłowo białych zębów, obejrzycie serię nieudanych testów klinicznych, w czasie których ludzkie ciała doświadczą wszystkich możliwych skutków ubocznych i reakcji alergicznych. Z bliska zobaczycie taśmę produkcyjną, w którą wkręca się nie tylko rękaw źle opłacanej pracownicy, ale także jej włosy, skóra z głowy i zawartość czaszki wraz z kościstym opakowaniem, aby krem wymieszał się z zawartością jej trzewi. Na wypolerowanej białej podłodze raz za razem będą przewracać się młodziutkie modelki, które z każdym uderzeniem pokrywać będą swoje ciała siniakami, wypluwając na czerwieniejącą podłogę równie czerwone od krwi zęby. Na koniec reklamy kamera trafi w ręce spoconego i obleśnego właściciela fabryki, który wycedzi prosto w obiektyw, pokrywając go parą z cuchnących wczorajszą popijawą ust, szereg pochwał pod adresem kosmetyku i cudownego wpływu, jaki będzie on mieć na wszystkich konsumentów, na których szczęściu tak bardzo mu zależy. Tak mniej więcej prezentuje się film, który dystrybutor dumnie określa na plakacie jako „totalnie p****any”, choć swoje określenie uznaję za nieco trafniejsze.
Chylę czoła, aż po wspomnianą wyżej zakrwawioną podłogę, przed ambicjami, talentem i zdrowym podejściem do branży, jakie reprezentuje Coralie Fargeat. Niesamowite, jak za pomocą dwóch pełnych metraży, można zostawić na jaźni odbiorcy ślad równie wyraźny i precyzyjny, jak cięcie skalpelem przez chirurga (plastycznego oczywiście). Jest to twórczyni o niezwykle czytelnym stylu, wyraźnych, ale nieodtwórczych inspiracjach oraz dużym zapotrzebowaniu na solidne grzmotnięcie pięścią w stół, by powiedzieć kilku starym dziadom, jak robi się kino. Nie bójmy się robić swojego, bo skoro ta francuska dziewczynka zafascynowana Rambo dała radę wywrócić mainstream do góry nogami, zapewne chciałaby, żebyśmy i my spróbowali. Niech żyje kino gatunkowe! Niech żyje Coralie Fargeat!
Korekta: Anna Czerwińska
Bibliografia:
- Harper, Rachel, AN INTERVIEW WITH: CORALIE FARGEAT, SciFiNow
- Karpan, Andrew, Coralie Fargeat Talk Obsession, Inspirations, and ‘Revenge’, Film School Rejects
- O’Keefe, Brian, Coralie Fargeat Makes Movies Like No One Else, Esquire
- Palmer, James, INTERVIEW: Coralie Fargeat Talks About Pushing the Boundries With ‘Revenge’ (2017), Flipscreened
- Stephenson, Lauren, Coralie Fargeat, Cut-Throat Women
Absolwent łódzkiego filmoznawstwa, entuzjasta kina wszystkich wysokości, regularny czytelnik historii obrazkowych, cierpiący na stały niedobór książek, aspirujacy AFoL.