PublicystykaWywiady

„Zapatrzenie w przeszłość bywa zwodnicze” – Rozmawiamy z Jackiem Paśnikiem, autorem „Dzieci”

Norbert Kaczała
Jacek Paśnik z "Dziećmi" (fot. Laura Bielak / Wydawnictwo W.A.B.)

“Dzieci Neo” to już nie tylko przestarzała inwektywa przerzucana pośród młodzieży w pierwszej połowie pierwszej dekady XXI wieku. To też nie tylko fanpage prowadzony przez Jacka Paśnika dokumentujący dorastanie na przełomie tysiącleci, ale całe pokoleniowe doświadczenie. I to właśnie o nim, oraz neurotycznym “opowiadactwie”, nostalgicznych playlistach i stopniowym odsłanianiu samego siebie rozmawiamy z autorem Dzieci – Jackiem Paśnikiem.

Norbert Kaczała: Na początek naszej pogadanki pozwolę sobie wyjąć spod stołu chochoła o wyglądzie przeciętnego polskiego „starego” i zapytać: A ty nie za młody jesteś na nostalgię?

Jacek Paśnik: Pewnie trochę jestem (śmiech). Wydaje mi się, że metrykalnie wciąż jesteśmy jeszcze dzieciakami. Jeśli chodzi o moje pisanie czy tworzenie w Internecie nostalgia jest tutaj pewnego rodzaju językiem. Bardziej niż jakimś kluczowym elementem tego tworzenia. Pewnymi skojarzeniami, wrażeniami i powidokami lubię te rzeczywistość rysować, więc nie jest to też nostalgia dla samej nostalgii.

Swego czasu wspominałeś, że nasze pokolenie (rocznik ’97) jest trochę trudne do zdefiniowania. Już nie millenialsi, ale jeszcze nie generacja Z. Skąd ten problem?

To na pewno problem metrykalny, zwyczajnie tak wychodzi. Natomiast gdybym miał to sobie rozkładać na części pierwsze, myślę o rocznikach 80., które na rynek pracy weszły na początku XXI wieku, które miały niewątpliwie trudniej. Teraz jesteśmy w momencie, gdzie kapitalizm w Polsce już nieco okrzepł i wchodzimy do tego przysłowiowego supermarketu, mogąc brać, co chcemy z półek.  Ale my, jako to wczesnocyfrowe pokolenie mamy swoje własne, zupełnie inne rozterki. Rzecz, z którą możemy się konkretnie identyfikować, czyli taką zbiorowość, którą ja nazywam właśnie „dziećmi Neo”. Jako dzieci późnych 90. stoimy w rozkroku między millenialsami a Gen Z.

Sam lubię wierzyć, że przez pojawienie się tej „internetyzacji” dosłownie na chwilę przed nami, byliśmy przyzwyczajeni do tego, że technologia jest wszechobecna i trzeba za nią nadążyć.  Zgodzisz się z tym?

Oczywiście. To rzecz, która była dla nas zastana. O nas i kilku starszych rocznikach mówi się zresztą „digital natives” (ang. „cyfrowi tubylcy”). To taka definicja, która dobrze do nas przystaje, zwłaszcza w kontraście z pokoleniem naszych rodziców, którzy z technologią musieli się oswajać.

Analogicznie, czy myślisz, że próg wejścia dla kogoś spoza pokolenia „cyfrowych tubylców” jest wysoki? Albo inaczej, co ktoś spoza tego pokolenia może z takiej książki jak Dzieci wyciągnąć.

Wydaje mi się, że to po prostu uniwersalna opowieść o dorastaniu. Ale ponadto to swego rodzaju wiwisekcja tego, jak się pamięta lub nie pamięta konkretnych rzeczy. Książka czasami wkracza w takie dość surrealistyczne plansze i jest to sposób, w jaki w ogóle działa pamięć.  Niektóre rzeczy widzimy wciąż żywo, jakby działy się wczoraj, inne zapożyczamy z opowieści innych ludzi, a inne dopowiadamy albo wręcz chorobliwie podkręcamy. Jak główny bohater książki, który daje się ponieść sile autosugestii, bardzo gubiącej zresztą. Jak samo zapatrywanie się w przeszłość.

Intryguje mnie, jak wyraźnie przez cały czas trwania lektury wracają niektóre opisy miejsc, zapachy czy smaki. Chociażby powracające cebulkowe chrupki w kształcie piłek. Mimo ogółu tworzenia świata przez doznania zmysłowe, nie przeczytałem prawie nic w książce o muzyce w tamtych czasach. Były chyba dwa utwory, wliczając w to klip z polskim księdzem na kartonowym tle w studiu. Jaki byłby soundtrack do Dzieci? Towarzyszyły Ci konkretne utwory?

Tak, oczywiście! Soundtrack do Dzieci mam na swoim Spotify i może kiedyś się nim podzielę. To byłyby rzeczy, których słuchałem, tworząc książkę. Bardzo melancholijne, bo słuchałem np. pierwszej płyty Smashing Pumpkins. Dosłownie teraz na nią zerkam. Było też sporo ambientowych tematów, bo książka jest miejscami właśnie taka, nieco rozmazana. Mam tu np. Boards of Canada. Jest też sporo egzaltowanych rzeczy, kojarzących mi się bezpośrednio z dzieciństwem. Morrisey, Moby, rzeczy z Wielkiej Brytanii. Plus trochę polskiej, nostalgicznej muzyki z tamtych czasów. Aphex Twin dodatkowo. No i oczywiście trochę wstydliwych szlagierów z pierwszej dekady XXI wieku. To bardzo eklektyczna mieszanka, która oddaje charakter tej książki.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Nie ukrywam, że sam mam podobną playlistę takich wstydliwych hitów, która towarzyszyła mi przy lekturze.

Oczywiście to nie są tylko gulity rzeczy, ale osobną wstydliwą listę też mam.

Zakładam, że gdzieś w połowie by nam się pokryły…  Mówisz też o melancholijnej sferze tych lat. Musiałeś tę egzaltację przybrać jako pozę dla kreacji, czy jest to coś w Tobie obecnego? Elementy życiorysu głównego bohatera pokrywają się bowiem z Twoim. Ile jest z Teodora w Tobie i na odwrót?

Myślę, że więcej jest we mnie każdego innego bohatera tej książki i non stop to powtarzam. Rzeczą, która najbardziej mnie z nim łączy jest na pewno zapatrzenie w przeszłość. Szukanie w niej czegoś w rodzaju strefy komfortu. Też w kryzysowych momentach do tego wracam i jak widać w książce bywa to zwodnicze. Główny bohater również spogląda wstecz, ale nie daje mu to tego, czego poszukuje.

Czy to lekcja też dla Ciebie, aby ostrożnie patrzeć w przeszłość?

Trudne pytanie… Chyba niekoniecznie. To jest moja wrodzona cecha i zawsze było mi bliskie jakieś chomikowanie czy rozkładanie na części pierwsze rzeczy trudnych do odszukania. Sprawiało mi to też wielką frajdę, więc raczej nie. Jeśli mielibyśmy iść gdzieś dalej, to wątpię że jest to coś, z czym mógłbym wziąć ostateczny rozbrat. Zawsze będę delikatnie melancholijny i tak jak bohater mojej książki – bardzo grzeczny. Pisząc Teodora, myślałem o takich postaciach postmodernistycznych, które często w krytycznych momentach przyjmują bierną postawę. Miał to być też bohater „rozmywający się”, będący narratorem. I jak już sięgamy głębiej, to pewnie jest to kolejna cecha, którą przypisałbym sobie. Po prostu jestem miłym gościem.

Więc to raczej znalezienie starej zabawki w czasie sprzątania, a nie pamiątek po zakończonym związku.

Dokładnie. Obracanie tych przedmiotów w palcach i tworzenie na ich kanwie jakichś narracji.  To jest symptomatyczne dla tej książki i jest to w sposób, w jaki zawsze powstaje moje pisanie. Poprzez obracanie sobie w palcach niektórych rzeczy, myślenie o nich, łączenie z konkretnymi sytuacjami i na tej kanwie tworzenie historii.

Jacek Paśnik z “Dziećmi” (fot. Laura Bielak / Wydawnictwo W.A.B.)

Czyli droga od admina wspominkowego peja do autora książki nie jest tak znowu daleka. Motywacje wydają się podobne.

To jest w sumie definiująca rzecz dla mojego tworzenia. Pytanie, jakie zadaję sam sobie, to gdyby nie było strony, czy nie byłoby też książki. Książka zapewne i tak by powstała, bo mój pociąg do opowiadania, jak go nazywam „neurotycznym nawracającym opowiadactwem”, jest we mnie i książka i tak by ze mnie wypadła.

Skoro od początku przyświeca Ci chęć tworzenia, bez restrykcji co do formy, zakładam, że będą kolejne publikacje.

Tak, coś się kroi. Czy to dłuższa, czy krótsza forma.

Starasz się odciąć od wizji internetowego archiwisty? Skoro chcesz na kanwie tych materiałów tworzyć nowe rzeczy.

Tak, oczywiście. Patrząc na ewolucję Dzieci Neo, coraz bardziej odsłaniam się przed czytelnikami i przyjmuję taką postawę twórczą. I to pewnie w tę stronę będzie to sobie naturalnie dryfować. Dla mnie jest to bardzo pozytywnie zaskakujące, że ludzie, którzy śledzą stronę, im bardziej się uzewnętrzniam, dają mi niesłabnący feedback. To dla mnie ogromna satysfakcja, że tylu ludzi za tym podążą. Aż czasem sam się dziwię.

Robiąc wgląd w przeszłość strony widać, że starsze posty, jeszcze długo przed wydaniem książki mają bardziej synestetyczny vibe. Poza śmiesznym obrazkiem z jakiegoś portalu aukcyjnego, widać że jest roztaczany wokół nich jakiś narracyjny nimb.

Przeczytaj również:  „Kaczki. Dwa lata na piaskach" – ciężkie słowa o trudnej przeszłości [RECENZJA]

To pewnie kolejna rzecz, która mnie definiuje, czyli zachowawczość. Zajęło mi jakieś 6 lat, żeby odsłonić się na tyle, by przejść do książki. I nadal czasem myślę, że to jeszcze za wcześnie. Taką pewność się nabywa  z wiekiem i wierzę, że im więcej będę działał ze słowem, tym łatwiej będzie mi to pokazywać. Ale nadal mam tylko 24 lata i to odsłanianie wychodzi mi różnie.

Zabrzmię jak przestraszony rodzic w programie interwencyjnym, ale czy nie sądzisz, że to może być… Może nie niebezpieczne, ale niedobre dla stanu psychicznego? Żeby w tak młodym wieku jak my, tak często sięgać do przeszłości, skoro potencjalnie dużo jeszcze przed nami?

Tak jak mówiłem, ta przeszłość jest dla mnie pewną strefą komfortu. To naturalna tendencja, ale zgodzę się z tym, że nie warto za nią ślepo podążać. Wpadamy wtedy w niekorzystne klisze. Pisząc tę książkę, wierzyłem, że uda mi się powołać do życia opowieść nie będącą tylko tanią nostalgią. To jest coś, z czego ja sobie bardzo kpię. Te czysto nostalgiczne kadry czy przestarzałe demotywatory, gdzie ludzie wzdychają do grania w gumę czy kapsle. To nie jest droga, którą chciałbym podążać. Wychodziłem od tej antropologicznej perspektywy, chcąc przyglądać się zwyczajom i codzienności. Starałem się mieć bardziej analityczne podejście, a teraz pisząc książkę, chciałem, aby elementy tej nostalgii były środkami wyrazu.

Zaryzykujesz stwierdzenie, że takie analityczne podejście i ironia jest lekiem na przyszłe dziaderstwo?

Mam taką nadzieję.

To co mówisz o grze w kapsle i w gumę, sprawia że droga między Dziećmi Neo czy Duchologią a hasłami pokroju „kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów’ czy stronami Kiedyś było jakoś fajniej nie wydaje się daleka. Jednak to zupełnie inny charakter. Myślisz, że działania takie jak Twoje czy Olgi Drendy byłyby na to odtrutką?

Jeśli chodzi o Olgę, to ona była dla mnie zawsze ogromnym drogowskazem. Duchologię śledziłem jeszcze w czasach, kiedy była na tumblrze, z nostalgizowaniem tego tumblra per se. Nie jestem godny takiego porównania. Wydaje mi się jednak, że tak. Drobiazgowe przyglądanie się pewnym rzeczom, to ogółem dobra odtrutka i ucieczka przed popadaniem w klisze. Moje pisanie jest też mocno skojarzeniowe. Tu jest dużo rzeczy celowo uogólnionych i są to kwestie symboliczne, o nieco metaforycznym wydźwięku. Albo są to rzeczy trudne, zahaczające np. o politykę, gdzie ze względu na perspektywę narratora, czyli osoby młodej, która swojej przeszłości nie pamięta. Zależało mi, żeby przez tę niedosłowność pokazać, jak świat jest interpretowany przez dzieci. Jest symboliczny, nieco tajemniczy. To jest generalnie kanwa tej historii. Bardzo żywo pamiętam postać Osamy Bin Landena, który w czasach mojego dzieciństwa był symbolicznym uosobieniem zła, ale też panem z telewizora. Nie potrafiłem sobie tego opowiedzieć. Nie czytałem Lawrence’a Wrighta, który rozbierał tę historię XX- i XXI-wiecznej Ameryki. To był po prostu Zły Pan z Telewizora, bo tak świat postrzegają dzieci. Dosłowność to też język tej książki, ale po drugiej stronie.

Na koniec obligatoryjne pytanie, co dalej? Mamy peja i książkę. Jaki będzie następny projekt Jacka Paśnika?

Z ciekawych rzeczy, planujemy wystawę. Jeszcze w cieplejszych miesiącach roku, na dniach ją pewnie ogłosimy. Będzie to też kolektywny zbiór wspomnień ludzi, którzy w ramach Dzieci Neo partycypują jako odbiorcy. Chętnie zbieramy te materiały. Wybiegając dalej, jestem na etapie zbierania rzeczy pod kolejne dłuższe teksty, więc nie przestanę opowiadać. Środek ciężkości przeniesie się w te stronę. Można być spokojnym, że projekt nie stanie się zbiorem demotywatorów o graniu w gumę i kapsle.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.