„Nieśmiertelny Hulk” – Piekło jest w nas [FELIETON]
Jeśli nie spędziliście większości swojego życia, czytając historie obrazkowe, tak jak niżej podpisany, wasze postrzeganie komiksów Marvela może jednoznacznie kojarzyć się wyłącznie z ludźmi o supermocach, próbujących ocalić świat przed złem. I mielibyście sporo racji, wszak to właśnie z tym obecnie głównie kojarzy się jedno z największych wydawnictw komiksowych na świecie. To bezpieczna i sprawdzona formuła, która od wielu lat generuje ogromne zyski ku dość uniwersalnemu zadowoleniu grupy docelowej. Jednakże, u zarania dziejów, Marvel Comics było znacznie bardziej zróżnicowanym tematycznie wydawnictwem, które opowiadało historie właściwie w każdym możliwym gatunku. I na szczęście dla czytelników, czasem pojawia się tam ktoś świadomy popkulturowego dziedzictwa Domu Pomysłów, kto zupełnie niespodziewanie postanawia zredefiniować obecne status quo. Sięgnąć nie tylko do obszernej historii postaci, ale i nieoczywistych inspiracji kulturowych, tworząc dzieło kompletne. Pisząc komiks, który zostawia czytelnika z poczuciem końca wszystkiego, no bo jak można dokonać czegoś więcej w tym zakresie? Dzisiaj zamierzam opowiedzieć Wam o jednym z takich komiksów, bowiem odkąd skończyłem lekturę Nieśmiertelnego Hulka, nie wyobrażam sobie aby ktokolwiek ukazał i zrozumiał tę postać lepiej, niż Al Ewing.
Rezydenci uniwersum Marvela nieraz mieli z Hulkiem pod górkę. Z przyczyn dość oczywistych, niejednokrotnie próbowano się go pozbyć, ale olbrzym za każdym razem wracał. Aby sytuacja ta się nie powtórzyła, podjęto trudną decyzję aby Hulka unieszkodliwić raz na zawsze i pozbawić życia. Ale i tym razem wrócił… Nie tak jak wielu superbohaterów na przestrzeni lat, których kiedyś sklonowano, przeniesiono do innego wymiaru, czy na szybko przerzucono ich umysł w inne ciało. Gdy Bruce Banner zostaje zamordowany, pod osłoną nocy jego ciało przybiera formę zielonego giganta, którego śmierć się nie ima. Czy jest zatem szansa, aby jakkolwiek unieszkodliwić Hulka? Tego muszą dowiedzieć się zarówno przyjaciele, jak i wrogowie Bannera – a także sam zmartwychwstały. Co jednak niemniej ważne, ustalić należy jakim cudem dochodzi do tej ciągłej rezurekcji i czym są pojawiające się w wizjach wielu związanych z Hulkiem osób Zielone Wrota. Al Ewing, zafascynowany postacią Hulka już od najmłodszych lat, postanowił sięgnąć do jego horrorowych korzeni. Cherlawy naukowiec zmieniający się pod osłoną nocy w swój jungowski Cień, prezentował sobą wszystko to, co chcielibyśmy ukryć przed światem. Stawał się „brutalną, zwierzęcą parodią człowieka. Pozbawioną strachu istotą, która gardzi rozsądkiem, a hołduje sile”. I choć z czasem komiksy o Hulku zmieniły się w dość standardowe historyjki o dobrodusznym gigancie ratującym dzień, początki stanowiły wariację na temat Dra Jekylla i Pana Hyde’a, z domieszką nuklearnych niepokojów lat 60-tych. Bestia spoza naszej rzeczywistości, próbująca zrozumieć swoją własną naturę w nieprzystającym do siebie środowisku przypominała potwora Frankensteina, uczącego się dopiero czym jest dobro lub człowieczeństwo. Wiszące w powietrzu pytanie z okładki pierwszego zeszytu, czy mamy do czynienia z człowiekiem, potworem, czy obojgiem, było kluczowe dla scenarzysty, który postanowił odpowiedzieć twierdząco, na wszystkie trzy warianty.
Jeden z motywów, który chcieliśmy zgłębić, to gniew, który może zostać użyty do wprowadzenia pozytywnych zmian. W historii Hulka bywały przypadki, gdzie Bruce chciał go wykorzystać do czegoś dobrego, ale wciąż dzielił ich dystans – potrzeba Bruce’a do odcięcia się od własnego gniewu i trzymania go na wodzy. Teraz, akceptując swoje dysocjacyjne zaburzenie osobowości i współpracując ze wszystkimi wersjami, Bruce stanowi pełniejszą niż kiedykolwiek całość.
W ten sposób Ewing wykracza poza dość jednoznaczne pojmowanie Hulka jako wypartej, złej części psychiki Bannera. Z biegiem lat, zielony olbrzym przechodził wiele różnych przemian. Począwszy od rozmiaru, przez kolor, na zasobie słownictwa i ilorazie inteligencji kończąc. Nie były to jednak zwykłe nieścisłości wynikające ze zróżnicowanego podejścia twórców do postaci, a powolne zarysowywanie złożonej psychiki Bruce’a Bannera. Jak dowiadujemy się bowiem z lektury, każda z wersji Hulka, którą mieliśmy okazję ujrzeć na przestrzeni ponad 50 lat od debiutu, stanowi element integralnej całości, wykształconej na potrzeby konkretnych okoliczności. Jednak dopiero teraz widzimy jak wygląda hierarchia każdej z osobowości i jaką rolę pełni każda z nich. Na czoło wysuwa się tutaj najgroźniejsza z dotychczas widzianych – Diabeł Hulk. Najinteligentniejsza, samoświadoma i potężna wersja zielonego olbrzyma, która za wszelką cenę chce uchronić Bruce’a Bannera przed unicestwieniem. To właśnie on powstaje z martwych każdej nocy, aby umożliwić swojemu “nosicielowi” dalszą egzystencję. Choć wcześniej widzieliśmy go tylko w pojedynczych przebłyskach (pojawił się bowiem już w 2000 roku jako pokryty łuskami potwór), to on umożliwił kilkuletniemu chłopakowi przeżycie traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa i dał dość siły, aby przezwyciężyć najstraszniejszą siłę na świecie – Roberta Bannera, czyli ojca Bruce’a. A z biegiem lat, gdy świadomość dorastającego młodzieńca zaczęła się rozwijać, ilość rzeczy jawiących się jako zagrożenie zaczęła rosnąć. W brutalnej i destrukcyjnej sile Hulka kryje się potrzeba ochrony małego Bruce’a przed wszystkim, co niesprawiedliwe i niedobre. Choć brzmi to kuriozalnie, animalistyczny gniew Hulka powstał z miłości. Trzeba zniszczyć wszystko co może nas skrzywdzić, zanim zdąży zniszczyć nas.
Jednak jakim cudem diabeł ma być obrońcą? Czy personifikacja całego zła może przysłużyć się dobru? Aby w pełni to zrozumieć, musimy wzorem Ala Ewinga sięgnąć do świętych ksiąg i zastanowić się kim właściwie są w naszym kulturowym pojmowaniu Diabeł, Bóg i Hulk – bo będą to byty ściśle ze sobą związane. Wróćmy na chwilę do pojmowania Hulka jako jungowskiego Cienia, czyli w dużym skrócie wszystkiego co chcemy wyprzeć. Czym jest piekło? Mówi się często, że nieobecnością Boga. Ale nie w ateistycznym sensie, wg. którego nigdy nie istniał, wszak aby Bóg był nieobecny, musiał kiedyś istnieć. Mieć twarz, którą mógł od nas odwrócić. Zatem, gdy Najwyższy na nas nie spogląda, z czyim spojrzeniem się spotykamy? Innymi słowy, pytając wprost za scenarzystą: Czy Bóg ma Hulka? Na pozór tak, w końcu klęski żywiołowe, wszechobecna przemoc oraz powolna destrukcja planety mogą być dowodem jego gniewu. Ale za wymienione wyżej przypadki, w znacznej mierze odpowiadamy my, a nie spersonalizowana wola boska. Żeby trochę ułatwić odpowiedź na pytanie, sięgnijmy do słownika. Nieczęsto używane w języku angielskim słowo hulk oznacza kadłub, pancerz, pustą skorupę czegoś wielkiego. Tak jak klifot, czyli wg. Kabały ciemna strona Drzewa Życia, stanowiącego fundament duchowego rozwoju i ogólnego stworzenia. Ciemny aspekt oświecenia, nierozerwalnie z nim związany. Nadążamy? Kontynuując. Na samej górze Drzewa znajduje się Keter, czyli współczucie ostateczne i całkowita jedność. Zaś po przeciwnej stronie, znajduje się Taumiel, czyli rozbicie na dwoje, gdzie obie siły funkcjonują kosztem siebie, niczym obustronny układ pasożytniczy. Zatem skoro na szczycie znajdujemy całkowitą jedność, a w jej antytezie układ dwóch sił, czy będziemy zakładać że tym niedobrym miejscem na dole rządzi tylko jeden byt? Śmiem wątpić. Te dwa elementy całości towarzyszą nam kulturowo właściwie od zawsze. Dobro i zło, dzień i noc itd. Dlatego też nasza figura Stwórcy, potrzebuje swojej antytezy – Niszczyciela. Ale wszechobecna destrukcja nie dzieje się przecież dla czystej potrzeby destrukcji. Weźmy za przykład chociażby przypowieść o Hiobie, gdzie to gorliwy wyznawca chrześcijańskiego Boga poddawany jest cyklicznym próbom, które rujnują go niemal do imentu. Mężczyzna wznosi błagalnie wzrok ku niebu pytając czym zawinił Najwyższemu, jednak nie uzyskuje odpowiedzi. Co jednak istotne, wykonawcą tych przerażających testów jest Diabeł, otrzymujący przyzwolenie od Stwórcy na zadawanie Hiobowi niewyobrażalnych cierpień. Jest, jak określiła go niegdyś Anna Kingsford – przesiewaczem dusz. Wyrokującym nad tymi, którzy zawodzą aniołem gniewu. Pośród dziesięciu elementów przytaczanego wcześniej Drzewa Życia znajduje się Gewura, czyli siła i srogość, połączona z osądem. Innymi słowy, jest to świadomość zachodzących wokół nas zmian i reakcja na nie. Ale jak już wspomnieliśmy wcześniej, jest i mroczna strona, w tym wypadku zwana Golachab. I podczas gdy ta pierwsza stanowi prawość, druga jest destrukcją samą dla siebie. Nieokiełznaną potrzebą niszczenia pozbawioną jakiegokolwiek osądu. Gewurę nazywa się nie bez powodu lewą ręką Boga, podczas gdy prawa z nich… to miłosierdzie. Zastanówcie się zatem, którą rękę Najwyższego chwycił Bruce Banner, a my wracamy do komiksowego horroru.
Tytułowy bohater to siła nie do powstrzymania. Można wysłać go w kosmos, rozczłonkować, uśpić, zahibernować a nawet zabić, a on i tak wstanie silniejszy niż wcześniej. Ewing do spółki z Joe Bennettem postanowili zaprezentować ten bezmiar siły w adekwatny do skali sposób. Nie tylko pod względem projektu samych Hulków (a tych będzie tutaj sporo), ale pod względem gatunkowych inspiracji. Jak zaznaczyłem na początku tekstu, scenarzysta już w punkcie wyjścia sięgnął do początków postaci, kiedy tytułowy kolos był postacią rodem z horrorów. Główną inspiracją jest oczywiście powieść Roberta Louisa Stevensona, jednak poza zmianą w osobowości protagonisty, równie istotne są jego fizyczne przemiany. I metamorfozy te jeszcze nigdy nie przybrały tak obrzydliwej formy. Zazwyczaj sprowadzało się to do nagłego rozrostu muskulatury doktora Bannera, zmiany koloru jego skóry oraz koniecznego podarcia większości garderoby. Tym razem Joe Bennett postanawia nie tylko powykrzywiać wszystkie części ciała naukowca, ale też zmultiplikować je, poprzenosić, wypruć z nich kości… Do wyboru, do koloru. Bennett jawi się tutaj niczym amerykański odpowiednik Junji’ego Ito, którego monstrualnych wizji nie ogranicza nic poza rozmiarem kartki. Te przerażające wybryki natury umieszczane są w przeróżnych okolicznościach, odhaczając niejako podgatunki całego body horroru. Schodzimy w głąb piekła, lecimy w kosmos, biegamy po wielkich metropoliach oraz małych miasteczkach, skaczemy po innych wymiarach. W międzyczasie bohaterowie nieraz będą umierać, zamieniać się ciałami, łączyć się w jeden organizm, dorabiać skrzydeł, łusek, ogonów lub kolejnych kończyn, albo tracić te wszystkie posiadane. I co w tym wszystkim najpiękniejsze, rysownik radzi sobie z absolutnie każdą z tych fizycznych modyfikacji. Bennett posiada rzadką umiejętność tworzenia obrazów, które przerażają zarówno w mikro jak i makro skali. Oblicze Hulka jeszcze nigdy nie było tak mroczne i inteligentne, a jego spojrzenie autentycznie śniło mi się po nocach. Rozmiar rozmiarem, ale to właśnie w tych zaskakująco bystrych oczach odbija się całe cierpienie wszystkich wersji Bruce’a Bannera. Na drugim biegunie znajdują się piekielne monstra wielkości stadionów, które górują na nieboskłonie, przysłaniając wszelkie nadzieje na happy end. Gdyby Lovecraft umiał rysować, po nocach kreśliłby wizje zbliżone do szkicownika Joe Bennetta. Scenarzysta i rysownik dodatkowo pozwolili czytelnikowi wybrać się na wyprawę przez skróconą historię opowieści grozy. Zaczynamy oczywiście od klasycznej już historii o naukowcu, zmieniającym się w monstrum pod osłoną nocy. Martwi regularnie będą powracać zza grobów. Z czasem zejdziemy razem z Brucem Bannerem do samego piekła. Trafi się kilka zeszytów w stylu monster on the loose, gdzie potężna organizacja musi unieszkodliwić rozszalałe monstrum. Staniemy twarzą w twarz z kosmicznym bytem, który będzie infiltrował ludzkie umysły. Gdzieniegdzie trafi się też klasyczny, niepoczytalny morderca. Co chwilę będzie oczywiście towarzyszyć nam body horror w przeróżnych wersjach, scalający wszystkie te podgatunki w jedną, obrzydliwie piękną całość.
Nieśmiertelny Hulk jest komiksem, który chyba po raz pierwszy od wielu dekad, pozwala swojemu bohaterowi odetchnąć. Oczywiście, przez 50 zeszytów dzieją tu się rzeczy wręcz niewyobrażalnie, jednak sednem jest potrzeba stanięcia twarzą w twarz z własną traumą. Niejeden terapeuta poległ w konfrontacji z problemami Bruce’a Bannera, w związku z czym musiał on po raz pierwszy zawalczyć z ich personifikacją. A jako że problemów nie da się załatwić wyłącznie silnym ciosem pięścią, o czym dowiaduje się nawet sam Hulk, autor i główny bohater muszą zajrzeć w głąb siebie. Odnaleźć w zielonym wielkoludzie pokłady głęboko ukrytej wrażliwości, autorefleksji i pozwolić wreszcie odetchnąć. Nie zdradzając całkowicie zakończenia, zaznaczyć trzeba, że scena w której Banner wreszcie może z uśmiechem na twarzy wyjść na ulice, wciąż zawiera w sobie pewien podskórny niepokój. Oczywiście, nietrudno jest przyznać protagoniście dowolnej historii, że to on jest tym prawym. Że to jego perspektywa jest słuszna, a wszystkie jego czyny są uzasadnione. I nie wypada jakkolwiek ukrywać, że my uważamy dokładnie tak samo. Może i ktoś się obraził i odszedł, ale przecież musiałem tak zrobić. Skłamałem, ale w słusznej sprawie. Zbiłem go na kwaśne jabłko, bo inaczej nie dało się go powstrzymać. Stałem się diabłem, bo to był jedyny sposób. Gdyby to było złe, to przecież byłbym tego świadomy.
Oczywiście, gdy tylko Nieśmiertelny Hulk dobiegł końca, oczywistym było, że już niebawem pojawi się kolejna seria o zielonym olbrzymie. Jednak po pierwsze, nie zbliżyła się do poziomu serii Ewinga, a po drugie, jakim cudem mogłaby? Scenarzyście udała się rzecz ogromnie trudna, której doświadczam niezwykle rzadko obcując z dłuższą, cyklicznie wydawaną historią – poczułem, że to koniec. Gdy zamknąłem ostatni tom i odłożyłem go na stolik, zrozumiałem, że o Hulku powiedziano już chyba wszystko. Jak na dłoni widać, że autor darzy postać ogromną miłością, szacunkiem i zrozumieniem, przez lata zgłębiając jego losy i chcąc kontynuować je w słusznym kierunku. Szereg odniesień do komiksowej mitologii znajduje tutaj swoją pointę, pokazując jak nawet najdziwniejsze, pozornie niepowiązane wątki łączą się w całość. Mówi się często, że mamy do czynienia z tzw. otwartym zakończeniem. Z jakimiś drzwiami, które można nieśmiało uchylić, zerknąć za nie, a potem pewnym krokiem przekroczyć ich próg by dowiedzieć się co będzie dalej. Ewing postanowił jednak zostawić na końcu pięćdziesiątego zeszytu gigantyczne, stalowe wrota, uchylone na najwyżej centymetr. A by je chociaż nieznacznie przesunąć, potrzeba kogoś o sile Hulka.
korekta: Krzysztof Kurdziej
Absolwent łódzkiego filmoznawstwa, entuzjasta kina wszystkich wysokości, regularny czytelnik historii obrazkowych, cierpiący na stały niedobór książek, aspirujacy AFoL.