“Silver Surfer” Dana Slotta – Doktor Who Cares [RECENZJA]


Z perspektywy kilku lat pisania dla Filmawki o komiksach, parę tematów przylgnęło do mnie pewnie nieodwracalnie. Jednym z nich jest Silver Surfer i złożona, pełna odniesień mitologia, która go otacza. Byt tak potężny, a jednocześnie tak ludzki, bardziej niejednoznaczny niż Superman. Postać tak intrygującą można ująć w proporcjach wręcz biblijnych, czy new age’owych, ale od czasu jego debiutu kilka dekad temu, ciężko doszukiwać się jego udziału w historiach wyłącznie eskapistycznych, bez choćby krztyny filozofii. Z odsieczą przybywa tu Dan Slott, który zaprezentował światu zupełnie inną wizję Srebrnego Surfera. I choć według wielu rankingów to jedna z lepszych inkarnacji Herolda Galaktusa, sam mam niepokojące skojarzenia z 13 inkarnacją Doktora.
Jak głosi opis wydawcy, Silver Surfer przemierzył już właściwie cały wszechświat. Widywał rzeczy przeczące prawom fizyki, wojny i akty miłosierdzia, śmierć i narodziny, jednak nie jest gotowy na nadchodzące spotkanie z Dawn Greenwood. Kim jest tajemnicza Ziemianka? Szczerze, to nikim szczególnym. Mieszka z ojcem w uroczym domu na wybrzeżu, planuje kiedyś wybrać się do Europy, żyje prostym i sympatycznym życiem. Jednak potężna kosmiczna siła twierdzi, że jest przeznaczeniem Srebrnego Surfera. I choć jest to hasło dość ogólne, zapewne sami już domyślacie się, jak należy je interpretować. Norrin zabierze ją zatem ze sobą, aby odkryć, jak splatają się ich losy i jaką rolę odegra Dawn w jego kolejnych misjach i przygodach. Pomimo niemałej ilości czekającej na nią zagrożeń.


Stąd też wspomniane wcześniej porównanie z pewnym brytyjskim serialem o kosmicie w budce policyjnej. Tam też potężny kosmita, który widział w kosmosie właściwie wszystko, co było do zobaczenia, zabiera niepozorną Ziemiankę na kolejne eskapady. Otrą się razem o śmierć, zobaczą obce rasy i cywilizacje, pokonają zło w różnych formach i możliwie wrócą do domu na obiad. I cała ta historia byłaby przeurocza, gdyby faktycznie napisano ją na licencji Doktora Who. Tam przy kilkunastu inkarnacjach głównego bohatera regularnie zmieniający się charakter pozwala na różnorodne podejście do kosmicznych przygód u boku nowych towarzyszy. Silver Surfer właściwie od momentu swojego debiutu emanował niezmienną przez wiele lat pewnością siebie i powagą. Był istotą nie z tego świata, jednak nie w ten uroczo-niezręczny sposób rodem z komedii z lat 80-90. Stanowił byt, którego priorytety, moralność i podejmowane działania wydawały się ludzkie, lecz na swój sposób doskonalsze niż dokonane przez homo sapiens.
Dziwi zatem fakt ubrania Surfera w szaty nieco niezdarnego, impulsywnego dziwaka, który z krzykiem rzuca się w wir przygody, gdzie musi uratować nowo poznaną dziewczynę. Perspektywa odkrywania kolejnych kuriozalnych światów, zwłaszcza widzianych oczami tak potężnej istoty jest niezwykle fascynująca. Jednak przez obranie takiej ścieżki rozwoju (czy raczej regresu) bohatera, nie czuję się zupełnie, czemu akurat Norrin prezentuje nam to wszystko. Kosmiczną część Uniwersum Marvela zamieszkuje astronomiczna ilość bohaterów, którzy wypełniliby tę lukę, bez uszczerbku na fabule, motywach, dramaturgii czy po prostu jakości. Którykolwiek za Strażników Galaktyki spokojnie sprawdziłby się tutaj o wiele lepiej, wszak porywczych cwaniaczków mamy tutaj całkiem sporo.


W pierwszym akapicie odniosłem się do konkretnej inkarnacji naszego ukochanego podróżnika w czasie, bowiem problemów z tym komiksem upatruję również w pojedynczych historiach. Poza wzajemnym odkrywaniem siebie nawzajem protagonistów, kolejne zeszyty prezentują przygody zupełnie, że sobą niezwiązane. Skaczemy od planety do planety, odhaczamy misję, zgarniamy XP i lecimy dalej. Brakuje tutaj jakiegoś spoiwa, które zebrałoby te wszystkie one-shoty w całość. Co prawda w tle majaczy niewyraźnie wątek przeznaczenia, miłości i innych obligatoryjnych wątków takich opowieści, ale zarysowano je zbyt delikatnie, by potrafiły one cokolwiek połączyć. I dokładnie takie odczucia towarzyszyły mi obcując z ostatnią inkarnacją Doktor Who. Niby da się to przyjąć bez szczególnego bólu, zwłaszcza mrużąc oko i nie myśląc o tym zbyt intensywnie. Jednak mając z tyłu głowy jakieś 12 poprzednich wizji postaci, którą kiedyś się pokochało, ciężko nie westchnąć z rozczarowaniem na widok ten najnowszej. Na szczęście ilu odbiorców, tyle ulubionych Surferów i Doktorów.
Rzeczą, która w zastępstwie za fabułę może uratować “Silver Surfera” jest oprawa wizualna, którą chętnie opisuje się mianem pop-artowej. To zrozumiałe i widoczne skojarzenie. Gruby kontur, intensywne, nasycone kolory, tekstury inspirowane sitodrukiem, czy nawet ubiór postaci inspirowany estetyką lat 60-tych. Wszystko prezentuje się ślicznie, ale również bezdusznie. Pop-Art w swej odtwórczości znajdował dużą dozę krytycyzmu względem sztuki, którą replikował. Jej integralną częścią były również pulpowe, tanie komiksy, które twórcy pokroju Roya Liechtensteina prezentowali w galeriach z niemałą powagą. W przypadku rysunków Allerdów technika ta wiąże artystom ręce. Kosmici widziani w dziesiątkach innych historii potęgują tylko poczucie wtórności, a ograniczona paleta barw spłyca cały obraz. Zapewne to stylizacja na komiksy popularne i stare, ale przez to zwietrzałe. Drukować zeń plakaty, a nie komiksy wydawać.


Nie wątpię, że wymienione aspekty komiksu Slotta dla kogoś mogą być jego ogromnymi atutami. Przyjęta konwencja jednak stoi jednak w moje opinii w zupełnej sprzeczności z tym, co najciekawsze w historiach o Srebrnym Surferze. Patos godny przypowieści, zamieniono w miałkość. Rozterki moralne i etyczne ustąpiły emocjonalnym porywom, unikalną perspektywę wyparła ta szablonowa, a fantastycznego i niejednoznacznego bohatera zamieniono na jedną z 13 lub więcej takich samych wydmuszek.