“Dracula” i “Frankenstein żyje! Żyje!” – Klasyka horroru na nowo i po staremu [RECENZJA]
Truizmem będzie stwierdzenie, że horror ma się w obecnych czasach naprawdę dobrze. Praktycznie co roku jednymi z najciekawszych premier kinowych (lub streamingowych) okazują się filmy grozy, prężnie rozwija się scena literacka i nawet w medium komiksowym dostajemy coraz więcej wydanych po polsku horrorów. A jako że moje serce i dusza karmi się grozą w ilościach kolosalnych, z tym większym uśmiechem zaopiekowałem się dwiema publikacjami od wydawnictwa KBOOM. Ale właściwie czemu? Czyż historie potwora Frankensteina i Draculi nie były już przepracowane i przekształcane setki razy? Czy cokolwiek zostało jeszcze do powiedzenia? Jak się okazuje, całkiem sporo.
Chociaż bryk historii Hrabiego Draculi znają nawet najmłodsze dzieci, odnalezienie ekranizacji, która byłaby wyjątkowo wierna literackiemu oryginałowi, nie jest już tak proste. W natłoku filmów z całego świata każda z adaptacji pozwalała sobie na mniejsze lub większe odstępstwa od oryginału. I choć dzieło Francisa Forda Copolli nie jest wolne od tej przypadłości, bez względu można mówić o nim jako o jednym z wierniejszych przekładów książki na scenariusz i film. Otrzymał on trzy Oscary, przyniósł ponad 150 milionów dolarów przychodu i w zbiorowej świadomości widzów zapisał widok podstarzałego Gary’ego Oldmana, który w kuriozalnej peruce zlizuje świeżą krew z brzytwy. Nie dziwi zatem fakt, że film obrósł niemałym kultem i zainspirował szereg widzów oraz kolejnych artystów do rozwijania swoich mrocznych fantazji. Jednym z nich był Roy Thomas, który już w latach 70-tych miał okazję pisać historie o Księciu Ciemności dla Marvel Comics. Do pisania oficjalniej adaptacji filmu Copolli przystąpił ponoć nieco niechętnie, nie wiedząc, co miałby tą historią opowiedzieć. Jednak był tak obecny istotny czynnik, który przekonał go do zaakceptowania zlecenia – Mike Mignola, który zdaniem Thomasa sprawił, że „nasza powieść graficzna jest lepsza niż film”.
Od strony scenariuszowej ciężko doszukiwać się większych rozbieżności względem oryginalnego filmu. Usunięto kilka nieistotnych sekwencji i scen, nie naruszając struktury całej opowieści, przez co można stosować je niemal zamiennie. Gęsty klimat wciąż można kroić nożem, zamczysko nadal przeraża i fascynuje, relacja Draculi z otoczeniem jest intrygująca, a status oryginalnego pomysłu Stokera umacnia swoją pozycję. To bezpieczny wybór bez względu na to, czy oryginalną powieść możecie recytować z pamięci, czy szukacie bezpiecznego startu w mitologię Hrabiego. To bardzo solidna powieść gotycka ze wszystkimi jej elementami. Jest mrok, intryga detektywistyczna, żarliwa miłość, gęsto ścielony trup i jeszcze więcej mroku. Horror w starym, dobrym stylu.
Oczywiście kluczowym składnikiem do zaistnienia tego pięknego klimatu są ilustracje Mignoli. I możemy śmiało wtórować Thomasowi, który uważa te ilustracje dla wręcz kluczowe. Nawet gdy Mistrz operuje wyłącznie czernią i bielą (żadnych szarości pomiędzy) doskonale jesteśmy w stanie powiedzieć, w jakim otoczeniu się znajdujemy, jaka jest tekstura widzianych przedmiotów i co dzieje się wokół bohaterów. Praca z monochromatyczną kolorystyką wiąże się z szeregiem problemów, które pojawiają się również w przypadku filmowania w czerni i bieli. Nałożenie filtra na gotowy obraz nie uczyni go głębokim i artystycznym. W przypadku prac Mignoli każda z nich na początku istnieje wyłącznie w wersji czarno-białej, by opcjonalnie zostać obdarzona kolorem. Mignola to twórca niezwykle świadomy, który przez lata wypracował niepodrabialny i niezwykle funkcjonalny styl, przez co sama świadomość, że za jakiś horror odpowiada Mike, gwarantuje przepiękne doświadczenie wizualne. Wtedy nawet historia, którą czytaliśmy i widzieliśmy dziesiątki razy, zyskuje nowe oblicze.
Jak jednak wygląda sprawa z „Frankenstein Żyje! Żyje!”. Czy prekursor wszelakiego science-fiction w swoim komiksowym wydaniu znajduje tylko wierną adaptację, którą z pamięci wyrecytuje każdy? Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu (lektury nie poprzedzałem researchem) dzieło Steve’a Nilesa i Berniego Wrightsona jest w pełni autorską historią. Twórcy rozpoczynają swoją opowieść w miejscu, gdzie zostawiła nas Mary Shelley, ukazując dalsze losy Monstrum, próbującego znaleźć cel w swym syntetycznym życiu. Będzie to długa i trudna wyprawa, pełna walki z uprzedzeniami oraz ostracyzmem, a także pytań bez klarownych odpowiedzi. I na całe szczęście dla czytelnika, pełna również klimatycznego horroru w starym stylu, dorastającego do poziomu oryginału. Perspektywa tytułowego Monstrum ponownie pozwala nam ujrzeć świat zarówno w jego najlepszym jak i najgorszym aspekcie. Będziemy mogli docenić piękno i siłę natury, a nawet okazjonalne gesty dobroci ze strony niektórych bohaterów. Ale oczywiście ksenofobia i masa agresji jest tu obecna w nie mniejszej ilości.
Jak przystało na sukcesorów historii tak przełomowej, Niles i Wrightson prowokują u czytelnika niejednokrotne zastanowienie się nad uniwersalnymi kwestiami etycznymi i limitami ludzkich możliwości. Co najważniejsze jednak wynika to nie tylko z oczywistego dziedzictwa tworu Shelley, ale przede wszystkim z własnego wkładu. Nowe (choć nie do końca) okoliczności, w jakich znajduje się Potwór, pasują wręcz idealnie do realiów epoki dopieszczonej dawką mistycyzmu i raczkującej fantastyki naukowej. Tajemnicze pałace i posiadłości, podupadające wioski, górskie wąwozy do samotnych tułaczek gdzie nawet najcichsza myśl niesie się echem… To wszystko ponownie opowiadane z perspektywy naszego Monstrum, próbującego zrozumieć, o co chodzi w tym przedziwnym zjawisku zwanym życiem. Tym bardziej że nasz narrator przeszedł już sporą drogę i patrzy na wszystko z innej perspektywy.
Potwór znajduje się tutaj na rozdrożu. Jeszcze nie jest człowiekiem, ale daleko mu już od syntetycznego wyniku niemoralnego eksperymentu. Z nawet najgorszej sytuacji wyciąga lekcję i bez względu na zadane rany i nawet otarcie się o śmierć kontynuuje swoją podróż. Niepotrzebne są tutaj walki z innymi abominacjami jak w słusznie zapomnianym filmie „Ja, Frankenstein” czy eksplorowanie motywacji tytułowego szalonego naukowca. Tylko protagonista i jego duchowy rozwój.
Doświadczenie to oczywiście nie byłoby kompletne bez adekwatnej do klimatu gotyckiej opowieści oprawy. Zilustrowaniem tragedii Potwora zajął się wybitny Bernie Wrighton, nie bez kozery określany przez scenarzystę mianem „mistrza makabry”. Na jego ilustracjach absolutnie każdy element świata przedstawionego tętni życiem. Nie ważne czy to główny bohater, spanikowany wieśniak, spróchniałe drzewo czy stare zamczysko. Emanuje z nich groza, która błyskawicznie udziela się czytelnikowi. Sam projekt głównego bohatera jest powiewem świeżego powietrza wobec utartego schematu kanciastej głowy ze śrubami w szyi czy zwykłego człowieka ze szwami przez środek twarzy. Tutaj naprawdę balansujemy na granicy człowieka i surrealistycznego wybryku natury. W jego oczach widać ból i lęk, przez co jeszcze łatwiej jest nam z nim sympatyzować. Wszystko jest tutaj romantyczne, klimatyczne, pełne detali i posępne. Kwintesencja grozy w starym, dobrym stylu. Wspomnieć należy również o tragicznej śmierci artysty, która nastąpiła przed ukończeniem komiksu. Wrighton zdążył na szczęście „namaścić” swojego następcę, który uzupełnił brakujące plansze, osiągając bardzo zbliżoną do oryginału jakość.
Obie pozycje to bez wątpienia obowiązkowa lektura dla każdego fana klasyki horroru. Bez względu na to czy od strony scenariuszowej oczekujecie rzemieślniczej roboty wiernie oddającej fabułę oryginału, czy śmiałej adaptacji traktującej pierwowzór wyłączne jako punkt wyjścia, będziecie usatysfakcjonowani. Mierząc się z takimi tuzami horroru jak Dracula i Potwór Frankensteina, oraz ich autorzy ciężko nie popaść w banał. Na szczęście za oba komiksy odpowiadają prawdziwi artyści, których dziełom daleko do przeciętności.
Absolwent łódzkiego filmoznawstwa, entuzjasta kina wszystkich wysokości, regularny czytelnik historii obrazkowych, cierpiący na stały niedobór książek, aspirujacy AFoL.