“Thanos” – Ciężar boskości i ojcostwa [RECENZJA]
Choć wiem, że na samym początku 2021 roku pańskiego nikt nie zamierza sięgać pamięcią wstecz, poproszę Was o wrócenie myślami do 2018-ego. Bezpieczniejszych czasów, gdzie zamiast globalnej pandemii największymi wydarzeniami była przegrana Sereny Williams, występ Beyonce na Choachelli czy jedna premiera jednego z największych filmowych crossoverów w historii kina. Gdy na srebrnych ekranach pojawiła się „Wojna bez granic”, a Disney ledwie nadążał z liczeniem wpływów, w globalnej świadomości widzów pojawiła się bardzo istotna postać. Szalony Tytan dzierżący Rękawicę Nieskończoności – Thanos. Paradoksalnie, najważniejszy bohater trzeciego filmu o Avengers, który swój globalny pogrom motywował dobrem ogółu i potrzebą rozwoju, znalazł wśród widzów niemałą grupę przyznających mu rację. #ThanosDidNothingWrong bardzo szybko okrążył sieć, a Marvel Studios mogło z zadowoleniem patrzeć jak zażarte i ożywione były dyskusje na temat moralności antagonisty. Czy może raczej antybohatera? Biorąc pod uwagę jak niejednoznaczną i interesującą postacią jest Thanos, ciężko nie było odczuć potrzeby na poznanie kolejnych historii z Tytanem w roli głównej. Na szczęście z pomocą przybywa wydawnictwo Egmont i goszczący często na jego łamach Jeff Lemire.
Z Thanosem nie jest dobrze. Mówiąc delikatnie, bowiem ciało potężnego kosmity zaczyna odmawiać mu posłuszeństwa. Toczy je tajemnicza choroba, która powoli czyni z Niszczyciela Światów wrak dawnego siebie. Oczywiście sytuację tą chcieliby wykorzystać przeróżni wrogowie i sprzymierzeńcy Thanosa, wliczając w to jego własnego syna. Młody Thane knuje bowiem złożoną intrygę, mającą na celu wyeliminowanie ojca i naprawienie popełnionych przezeń błędów. Nie będę ukrywał, że czytając opis dystrybutorski, byłem sceptycznie nastawiony do przedmiotu dzisiejszej recenzji. Pojawiający się znikąd syn Thanosa? Niemal boska istota śmiertelnie choruje? Wprowadzenie w to wszystko magicznego lekarstwa, które może ocalić życie Tytana? Brzmi jak szereg wysłużonych i zazwyczaj średnio skutecznych pomysłów na podbicie dramaturgii kiepsko sobie radzącej serii. Na szczęście, jeśli za coś można cenić Jeffa Lemire’a, to za umiejętne posługiwanie się skostniałymi schematami.
Thanos zmierzy się tutaj ze wszystkimi słabościami, które silnie chciałby wyprzeć. Będzie musiał zastanowić się, jakim jest ojcem, synem, wojownikiem, a nawet i bogiem. Zmierzyć się z szeregiem popełnionych błędów i konsekwencji z nich wynikających. Jednocześnie wciąż próbując utrzymać swój status, co z chwili na chwilę jest coraz trudniejsze. Nawet jeśli wiele czynów, jakich dopuści się Thanos nie będzie zbyt czystych moralnie, to ciężko nie przyznać, że zaczniemy mu kibicować. Lemire nie pokazuje nam bowiem jednowymiarowego złoczyńcy siejącego pożogę dla samej frajdy, a złożoną postać, która czasem wydaje się nie umieć postąpić inaczej. Szalony Tytan nie jest tytułem, którego można się zrzec. Nawet przegrać i odejść trzeba umieć z zaciśniętymi pięściami, a najlepiej na gardle potężnego wroga. W czasie lektury zapewne różni czytelnicy będą odczuwać szereg różnych emocji względem tytułowego bohatera. Jeśli jednak jakaś reakcja powinna połączyć wszystkich, bez wątpienia będzie to szacunek. Od dawna nie widziałem postaci, która tak usilnie dążyła do celu, jakikolwiek by nie był.
Miło zaskoczyła mnie również plejada postaci na drugim planie. Wspominany wcześniej Thane jest jeszcze na początku swojej drogi do stania się zapamiętanym w całym uniwersum, ale ewidentnie robi co może. Ma konkretny plan, wie jak go zrealizować i choć bardzo silnie będzie się tego wypierał, bardzo przypomina swojego ojca. Mam szczerą nadzieję, że bohater zostanie jeszcze rozwinięty, bowiem ma naprawdę niemałe zadatki na kluczowego „gracza” w uniwersum. Wspierający go sabotażyści to również o tyle ciekawa, co zróżnicowana zgraja. Kilka znajomych twarzy, kilkoro zupełnie nowych, niektórzy w sprawdzonych sobie rolach, inni poza swoją strefą komfortu. Może nie do każdego pałam taką samą sympatią, jednak specyficznego uroku i charyzmy nie odmówię żadnemu z nich. Tym bardziej że każdy ma okazję sporo namieszać.
Przeprawa przez ten kosmiczny rachunek sumienia jest z wszech miar satysfakcjonująca również dzięki pięknym pracom Mike’a Deodato. To bardzo wszechstronny twórca, którego rysunki mieliśmy okazję podziwiać także w innych komiksach wydanych przez Egmont (Staruszek Logan, Grzech Pierworodny, czy niektóre serie w Star Wars Komiks). Jego rysunki potrafią piękne zilustrować kosmiczne strzelaniny, walkę wręcz niemal boskich istot, czy kameralne pogaduchy przy ognisku. A jako że w „Thanosie” znajdziemy każde z nich, nic dziwnego, że to właśnie Deodato wziął je na tapet. Drugą część zilustrował Germán Peralta, który również świetnie odnajduje się w przypisanych mu zeszytach i ich fragmentach.
Czy „Thanos” to komiks wybitny? Skądże. Czy satysfakcjonujący? Jeszcze jak! Jeśli macie słabość do wątpliwych moralnie bohaterów, rozliczeń z grzechami przeszłości i tematyki nadchodzącego końca, komiks Lemire’a trafi idealnie w wasze gusta. Jeśli nie jesteście zwolennikami wyżej wymienionych, zostanie wam wdzięczna odyseja jednej z najbardziej bad-ass’owych postaci, jakie ma do zaoferowania Marvel Comics. Tym bardziej że pranie się po kosmicznych pyskach nie ma miejsca bez powodu, a do stracenia jest nawet coś więcej niż życie.