Zabójcze gluty, melt movies i beczka żółci – czemu filmy o śluzie są tak fascynujące | Felieton | Octopus Film Festival 2024
Pozwolę sobie wyjaśnić na wstępie co skłoniło mnie do popełnienia tego niecodziennego tekstu. Przeglądając program rozpoczynającego się właśnie Octopus Film Festivalu natknąłem się na seans Substancji. A jako że dopiero co rozpływałem się z zachwytu nad jakością filmu z Demi Moore i Margaret Qualley, ucieszyłem się, że kolejni widzowie będą mieli okazję doświadczyć tej wirtuozerii makabry. Jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że za repertuarową Substancję odpowiada nie Coralie Fargeat, a Larry Cohen, a sam film powstał 39 lat temu. I nie chodzi tym razem o serum odmładzające, a pyszny deser, który zawładnął gustami konsumentów. Jednak moje skonfundowanie nie uległo całkowitej dezintegracji, gdyż opis przypomniał mi o nieoglądanej jeszcze (do niedawna) Zielonej pożywce co zrodziło szereg rozważań. Czy filmy o przepysznej mazi niewiadomego pochodzenia można już nazwać odrębnym gatunkiem? Pewnie nie, bo przypomniałem sobie o istnieniu raptem dwóch, jednak horrory o wszelakich glutach, już jak najbardziej. I to właśnie w ten oślizgły, śluzowaty świat zanurzymy się dzisiaj po szyję. Zastanowimy się wspólnie, co strasznego jest w wielkich kosmicznych żelkach, czy jest tu miejsce na empatię i czemu kategoria melt movies powinna zostać uniwersalnie uznana za oficjalny podgatunek.
Jeśli czytacie ten tekst, z dużą dozą pewności zakładam, że wiecie doskonale, czym jest body horror. A jeśli nie, objaśniam pokrótce, że jest to podgatunek kina grozy, który eksploruje tematykę związaną z najróżniejszymi deformacjami, mutylacjami i rozkładem ciała. Często są to zmiany wywołane celowo motywowaną fetyszystyczną potrzebą przekraczania granic własnej i cudzej fizyczności, zahaczające o zagadnienia związane z transhumanizmem i ludzką seksualnością. W dość przepastnym katalogu twórczości Kena Russela, Stuarta Gordona, Clive’a Barkera czy niekoronowanego mistrza body horroru Davida Cronenberga, odnaleźć można wydźwięk bardziej alegoryczny, dotyczący epidemii chorób wenerycznych, pokoleniowej traumy czy lęku przed eksploracją własnej seksualności. Jednak będąc ze sobą całkowicie szczerym, kino grozy nie służy wyłącznie pogłębionej refleksji filozoficznej. Niejednokrotnie wspomniany rozkład i szereg innych zmian widoczny na ekranie stanowi pretekst do prezentacji umiejętności realizacyjnych twórców, działających często w ramach ograniczonego budżetu. Są one też przyczynkiem do stworzenia najbardziej groteskowych, obrzydliwych i niezwykle angażujących filmów, mających za zadanie zapewnić wyłącznie eskapistyczną rozrywkę. I to takim podgatunkiem podgatunku zamierzam zająć się dzisiaj.
Objaśnienie, czym jest melt movie, jest niezwykle proste. To filmy, w których ludzie ulegają roztopieniu, niczym lody upuszczone na rozgrzany asfalt. I na tym definicję moglibyśmy uznać za wyczerpaną, jednak warto zaznaczyć jedną cechę dystynktywną. To, że kilka osób ulegnie rozpuszczeniu, nie sprawia, że mamy do czynienia z kinem roztopowym (nie jest to określenie kanoniczne, ale jeśli chcecie je takim uczynić, zapraszam do wspólnej zabawy). Śmierć nazistów w Poszukiwaczach zaginionej arki jest niezwykle satysfakcjonująca moralnie i estetycznie, ale nie sprawia, że film Spielberga wpisuje się w standardy melt movies. Potrącony w RoboCopie Emil Antonowsky, tracący formę stałą, jest wiekopomnym osiągnięciem amerykańskiej kinematografii, ale nie czyni filmu Veerhoevena przykładem omawianego podgatunku. Choć na rozkład Setha Brundle w Musze Cronenberga składa się wypłynięcie gałek a oczodołu, a jego fizyczna powłoka odpada z kośćca całymi płatami, nie jest to jednak ciągły proces topnienia. Mając tę elementarną wiedzę z tyłu głowy, możemy pochylać się nad historią zmieniania się w bardziej ciekły stan skupienia. Nim to jednak nastąpi, musimy prześledzić historię morderczych glutów. Zaufajcie mi, to zmierza w konkretnym kierunku. Cierpliwości.
Pewnie niektórzy z Was, myśląc o zabójczych żelatynowych kreaturach, mają przed oczami tytułową Plazmę (The Blob) goniącą w 1958 roku nastoletniego Steve’a McQueena i innych mieszkańców anonimowego miasteczka w USA. Niestety w tym przypadku jeszcze nie możemy mówić o melt movies. Choć mieniący się rubinowymi odcieniami żelek pozbawia życia niejednego obywatela, nie dane jest nam zobaczyć żadnego z procesów trawiennych niezwykłego organizmu z kosmosu. Na to przyjdzie czas w remake’u zrealizowanym trzydzieści lat później, do którego wkrótce wrócimy. Co jednak ważne, nie był to pierwszy przypadek, gdzie śluzowaty organizm spoza naszego rozumienia postanowił zdziesiątkować ludzką populację. Wszystko zaczęło się od brytyjskiego serialu The Quatermass Experiment (reż. Nigel Kneale, 1953 r.) wydanego w Stanach Zjednoczonych jako The Creeping Unknown, opowiadającego o powracającym na Ziemię jedynym ocalałym z misji kosmicznej astronaucie, którego ciało pod wpływem radiacji zaczyna przechodzić szereg przemian. Jak możecie się domyślić, mutujący mężczyzna traci resztki człowieczeństwa i z czasem staje się zagrożeniem na skalę globalną. Popularność i dobra recepcja widowni przełożyły się na powstanie filmowej adaptacji, zrealizowanej dwa lata później, przyjętej równie dobrze. Studio Hammer Films nie chciało spocząć na laurach, przez co od razu zaczęto pracować nad kontynuacją. Niestety Kneale nie zamierzał podzielić się prawami do postaci serialowego Bernarda Quatermassa, przez co powstający już film musiał stać się w pełni niezależnym bytem. X the Unknown (reż. Leslie Norman, Joseph Losey, 1956 r.) postanowiło dalej eksplorować temat niebezpiecznego promieniowania, jednak tym razem przybyło ono z drugiej strony – głębi Ziemi. I choć od strony artystycznej można zarzucić mu całkiem sporo, temat radiacji ujęty został wyjątkowo dosadnie. Zamiast wielkiej metropolii, odwiedzamy wiejską miejscowość. Nie śledzimy losów naukowców zamkniętych w laboratoriach, ale zwykłych obywateli, w tym dzieci. Gdy głowica zostanie odpalona, nie będzie gdzie uciec. Nie ma co się dziwić, że lęki obecne na całym globie od czasu detonacji Little Boy’a i Fat Mana przedstawiały tak zróżnicowane wizje kontaktu z promieniowaniem. Kilka fotografii w gazetach, informacje w radiu czy telewizji i plotki przekazywane pocztą pantoflową opisywały nuklearny horror, który choć niewidoczny, może kompletnie zrujnować ludzką fizjonomię. Możemy stać się czymś monstrualnym na kształt astronauty z The Quatermass Experiment, ale równie dobrze możemy skonać w męczarniach gdzieś w swojej rodzinnej wsi. Do tego tematu jednak wrócimy za chwilę, gdy dokładniej przyjrzymy się procesowi rozpadu ludzkich tkanek. Najpierw jeszcze musimy wspomnieć o ostatecznie zrealizowanym Quatermass 2, w którym już pierwsze sceny prezentują brytyjskich polityków jako siłę antagonistyczną, gotową oddać naród w ręce obcych. Zakończenie filmu to jednak tryumf praktycznych efektów specjalnych oraz obecnych w diegezie obywateli, którzy gotowi są obalić rząd za wyrządzone krzywdy i skrajną niekompetencję wobec kosmicznego zagrożenia.
Początków roztopionego kina możemy doszukiwać się w latach siedemdziesiątych, w dość niecodziennym zakątku filmów grozy. Diabelski deszcz (The Devil’s Rain, reż. Roberta Fuest, 1975 r.) to jeden z wielu filmów o sektach z tamtej dekady. Spalony żywcem przywódca sekty satanistycznej obiecuje zemścić się zza grobu na swoich oprawcach, wykorzystując do tego pomoc swoich wiernych sługusów oraz sił nieczystych. Klasycznie. Członkowie ugrupowania posiadają jednak nie tylko dar przekonywania młodych i podatnych na wpływy umysłów amerykańskiej młodzieży, ale również roztapiania swoich oponentów za pomocą potężnych amuletów. Co dociekliwsi mogą zapytać, dlaczego właśnie tak? Przecież mogliby rozsadzać im czaszki, wysysać dusze lub po prostu pozbawiać życia. Jednakże w satanistycznych rytuałach tej konkretnej sekty dużą rolę odgrywają woskowe figurki, które, jak powszechnie wiadomo, są bardzo podatne na wysokie temperatury. A co to za satanistyczny rytuał bez wszechobecnych wokół pochodni? Zatem aby zachować stylistyczną konsekwencję, potraktowane nieczystymi mocami ofiary i ich twarze stopniowo tracą zwartą strukturę. I choć w pierwszych scenach deformacja jest nieznaczna i przypomina osunięcie się skóry z czaszki, tak późniejsze sekwencje pozwalają ludzkim obliczom jawnie skwierczeć i spływać na podłogę. Ale bądźmy szczerzy, klikając w link z felietonem o zabójczych glutach, liczyliście pewnie na coś innego. Porozmawiajmy zatem o intertekstualnym dialogu kina z kinem, tak jak przed chwilą obiecałem.
Znacznie bliższym naszemu stereotypowemu skojarzeniu o melt movies jest Człowiek, który się zmieniał (The Incredible Melting Man, reż. William Sachs, 1977 r.). Film opowiada o astronaucie powracającym z misji na Saturna, podczas której został silnie napromieniowany. Jego ciało zaczyna się stopniowo rozpadać, a dodatkowo pojawia się u niego silna potrzeba do konsumpcji ludzkiego mięsa. Brzmi znajomo? Oczywiście, bowiem oficjalnie mówiło się o próbie remake’u First Man Into Space (reż. Robert Day, 1959 r.) inspirowanym oczywiście The Quatermass Experiment. Co jednak zabawne, William Sachs nie widział żadnego z tych filmów. Marketingowe opowieści o inspiracjach były oczywiście decyzją studia, które diametralnie zmieniło wydźwięk całości. Film, pierwotnie pomyślany przez reżysera i scenarzystę jako parodia stereotypowego horroru science fiction, został zmieniony pod wpływem producentów w pełnoprawną i „poważną” reprezentację gatunku. Usunięto nakręcone już sceny komediowe, dodając kilka bardziej bezpośrednich sekwencji zabójstw, zmieniając zupełnie wydźwięk filmu, kończąc jednak całość wrzuceniem głównego bohatera do kosza na śmieci… Opłaciło się? I tak i nie, bo choć film zarobił na siebie, przytłaczająca większość recenzji była negatywna. Była jednak jedna rzecz, uniwersalnie chwalona przez niemal wszystkich krytyków – charakteryzacja połączona z efektami specjalnymi. Alex Rebar, wcielający się w tytułowego bohatera, ponoć wykazywał się sporym brakiem cierpliwości i profesjonalizmu wobec procesu zmieniania wyglądu, jednak biorąc pod uwagę niektóre praktyki, ciężko go winić. Sztuczna skóra przyczepiona do twarzy stopniowo odpadała (celowo), a wypełnione żelatyną nakładki na stopy i dłonie przy każdym ruchu wylewały z siebie kolejne porcje galaretowatej substancji. Dzień jak co dzień w pracy aktora. Mimo że postępujący proces rozkładu nie został zaprezentowany zgodnie z wizją reżysera (ponownie, studio przemontowało całość, rujnując pieczołowicie szykowaną sekwencję rozpadu), choćby dla aspektu wizualnego warto zapoznać się z dziełem Sachsa. Jedno ujęcie rozpadającej się głowy, składającej się z wypełnionej krwią woskowej czaszki powleczonej żelatyną to dość, aby uznać film za kultowy w pewnych kręgach. Nawet, jeśli ten krąg stanowię tylko ja i moje subiektywne odczucie.
Aż dziw bierze, że tak długo trzeba było czekać na kolejny, pełnoprawny przykład kina roztopu. Nadeszły lata osiemdziesiąte, więc jak już zdążyła nauczyć nas popkultura, wszyscy kolektywnie odpięli wrotki i przestali martwić się o temat tabu, konwenanse czy sens. Jednak jak w każdej dekadzie kina grozy, tak i tutaj filmowy wyraz artystyczny powinien być odpowiedzią na chociaż część społecznych niepokojów. A czy jest doświadczenie bardziej uniwersalne niż obawy o to, czym zajada się obecne społeczeństwo? Pewnie tak, choć zdrowe żywienie jest fundamentem równie zdrowego rozwoju.
Tym sposobem przechodzimy do przytoczonej w pierwszym akapicie Substancji Larry’ego Cohena. Tytułowa breja, sprzedawana jako przepyszny deser, momentalnie trafia w gusta Amerykanów, którzy nie wiedzą, że pochodzi z wnętrza Ziemi oraz że wywołuje nieplanowane skutki uboczne. Zamienieni w łaknące substancji zombie konsumenci muszą zostać powstrzymani, a wraz z nimi ogromna, kontrolującą dystrybucję korporacja, i sam śluzowaty organizm. Mamy tutaj zatem walkę z wielkimi firmami, przekaz o rozsądnym konsumpcjonizmie, motyw Matki Ziemi, próbującej samej zdziesiątkować ludzką populację, pastisz na mass media i świat reklamy, a nawet subtelną krytykę rasizmu. Absurdem zatem byłoby nie nazwanie Substancji filmem zaangażowanym. Kolejne określenie adekwatnie opisujące film Cohena to „pionierski”. Zwłaszcza, jeśli chodzi o rozwiązanie kwestii tytułowej siły antagonistycznej. Niczym w klasyku z lat 50., zalewająca całe miasto kosmiczna breja musiała zostać odpowiednio zaprezentowana, aby wyglądać zarówno pysznie, jak i niebezpiecznie. Zależy od okoliczności. W „rolę” substancji „wcielały się” kolejno: bita śmietana, jogurt, roztopione lody Haagen-Dazs, cement, pianka lateksowa oraz piana gaśnicza. Jednak jak przystało na obcy organizm, Substancja nie mogła tylko rozlewać się po pokoju. Jej niezwykłe umiejętności, jak wspinanie się po ścianach czy stopniowy rozkład konsumenta, osiągnięto dzięki pracy wielu fachowców. Są wśród nich choćby Jim Danforth którego makiety i miniatury mogliśmy oglądać w The Thing Carpentera czy Niekończącej się opowieści, David Allen, który jest laureatem Oscara za efekty specjalne do Piramidy strachu oraz David Neill, pracujący przy szóstej części filmowego Star Treka oraz Władcy lalek. Kino autorskie, ambitne i zaangażowane!
Choć Substancja była filmem fantastycznonaukowym, prezentowany w niej kolorowy świat reklam nie odbiegał zbyt daleko od faktycznego stanu kondycji społeczeństwa. Inaczej sprawa ma się w dwóch kolejnych melt movies, które uwielbiam całym sercem, choć ze skrajnie odmiennych powodów. Mowa o Ulicznym chłamie (Street Trash, reż. J. Michael Muro, 1987 r.) oraz Slime City (reż. Greg Lamberson, 1988 r.), które od strony fabularnej są wręcz bliźniaczo podobne. W nieciekawej dzielnicy wielkiego amerykańskiego miasta rozprowadzany zostaje tajemniczy napój, który wywołuje szereg niepożądanych skutków ubocznych u konsumenta. Oczywiście jest to zupełnie inny film niż dzieło Cohena, bowiem Substancję się jadło, a tutaj truciznę się pije. Całkowicie inna para obrzyganych kaloszy. W obu przypadkach dane nam będzie obserwować powolny rozkład nie tylko poszczególnych bohaterów, ale i w pewnym sensie całego społeczeństwa. Street Trash, prezentujące nam cały półświatek bezdomnych walczących o przetrwanie, to oczywista krytyka wszelkiej maści uzależnień, z alkoholizmem na czele. Nie uświadczymy tutaj co prawda tryumfalnie wykrzyczanej przestrogi wobec zagrożeń płynących z wszelakich używek, jednak nietrudno się domyślić, że twórcy nie są nastawieni do napojów wyskokowych zbyt pozytywnie. Niezwykle obrazowe sceny topnienia kolejnych bohaterów (na czele z obecną na plakacie filmu śmiercią na sedesie) to właściwie główna atrakcja całego filmu. Zaskakująco pomysłowa niekiedy operatorka, oraz świetne zastosowanie praktycznych efektów specjalnych, czynią seans filmu Muro naprawdę niezwykłym, wartym zapamiętania doświadczeniem. Z zupełnie odmiennego powodu warto również sięgnąć po Slime City, które w dziedzinie realizacji ustępować może chyba tylko filmom ZF Skurcz. Budżet do policzenia na palcu obu dłoni, okropne aktorstwo, umowne efekty specjalne i protagonista przypominający Niewidzialnego Człowieka wysmarowanego musztardą. Jeśli potrzebujecie filmu, po który chcecie sięgnąć w czasie nieco zakrapianego wieczoru w towarzystwie przyjaciół, lepszej opcji nie znajdziecie. Chociaż nie mogę zaręczyć, że będzie to dla was równie skuteczna przestroga przed alkoholem jak Street Trash.
Prawdziwa rewolucja łącząca ze sobą melt movies oraz killer slime movies nadeszła w 1988 roku, gdy Chuck Russell i Frank Darabont podjęli się stworzenia remake’u The Blob z lat 50. Zimnowojenna paranoja zdążyła przybrać inne formy niż trzydzieści lat wcześniej, przez co podjęte w nowym filmie wątki powinny odzwierciedlać nastroje swoich czasów. Przede wszystkim podupadające zaufanie obywateli Stanów Zjednoczonych do rządu, które w roku premiery Plazmy wynosiło wg raportu Pew Research Center zaledwie 41%. Nic zatem dziwnego, że tam, gdzie pierwotny film prezentował mobilizację amerykańskich sił zbrojnych wobec kosmicznego najeźdźcy, tak w nowej odsłonie to właśnie wojsko USA odpowiada za cały ambaras. O ile potencjalną anihilację całej ludzkości można tak określić. Co nie dziwi w świecie, po zamachu na Johna Kennedy’ego, Martina Luthera Kinga Jra i Aferze Watergate. Znacząco zmienia się też perspektywa protagonistów. Praworządnego i wzorowego wręcz Steve’a McQueena zastępuje grupka licealistów, dla których seks przedmałżeński, bunt przeciw rodzicom czy ucieczka ze szkoły są chlebem powszednim. Z resztą w ostatecznym rozrachunku to lokalny buntownik Brian (Kevin Dillon) i jego umiejętności nabyte poza murami placówki edukacyjnej pozwalają pokonać monstrum. A i ono nie jest już tym nieco kiczowatym żelkiem, zabijającym poza czujnym okiem kamery, którego znamy z pierwowzoru. Tym razem proces trawienia niewinnych ofiar został zaprezentowany z całym dobrodziejstwem oślizgłego inwentarza. To przede wszystkim zasługa Tony’ego Gardnera, dla którego Plazma była pierwszym poważnym projektem. Nic dziwnego, że pracował później przy takich klasykach jak Rodzina Addamsów (reż. Barry Sonnenfeld, 1991 r.), Armia ciemności (reż. Sam Raimi, 1992 r.) czy Hokus Pokus (reż. Kenny Ortega, 1993 r.). Choć można było zaprezentować nasz tytułowy śluz w sposób zbliżony do oryginału i np. pozwolić ofiarom tonąć w odmętach półprzezroczystej czerwieni, Gardner nie zamierzał odmówić wyzwaniu. Jego Blob, wchłaniający ofiary w głąb siebie, rozpuszczający je warstwa po warstwie to właśnie ten przerażający, pełznący przez miasteczko byt, który stał się najbardziej rozpoznawalny. Nie dziwota, że wiele osób nie pamięta już o wersji z lat 50, mając przed oczami tak groteskową i skuteczną maszynę do zabijania.
Film Chucka Russella musiał okazać się tak wielkim sukcesem, że do dzisiaj właściwie ciężko mówić o jakiejkolwiek kontynuacji melt movies. Owszem, trafią się pojedyncze przypadki jak choćby Body Melt (reż. Philip Brothy, 1993 r.) czy The Mildew from Planet Xonader (Giulio De Santi, Neil Meschino, 2015 r.), jednak współcześnie są one raczej bazującymi na nostalgii listami miłosnymi do prekursorów kina roztopowego. I choć nie mam zaplanowanej konkretnej konkluzji tego tekstu, chciałbym tylko zachęcić Was do próby obdarzenia melt movies właśnie odrobiną miłości. Choć szanse na zmianę waszego postrzegania rzeczywistości pod wpływem tych seansów są dość nikłe, docenić bez wątpienia należy ich talent realizacyjny (bądź ich ewidentny i humorystyczny brak), eskapistyczną przyjemność odbiorczą i potencjał do sprowokowania kilku stron maszynopisu, aby subtelnie zaprosić Was na pokaz Substancji oraz innych świetnych filmów w ramach Octopus Film Festivalu.
Korekta: Anna Czerwińska