“Silver Surfer. Czarny” – Kiedy spoglądasz w otchłań [RECENZJA]


Kilka lat temu na łamach naszego serwisu popełniłem tekst o “Silver Surferze: Przypowieściach” analizując różne wariacje na temat historii Norrina Radda. Niczym figury biblijne Surfera i jego dziedzictwo interpretować można na przeróżne sposoby, wyciągając z jego przygód przeróżne wnioski na dalsze życie. Jednak w ciągu ostatnich lat przygody srebrnego kosmity skręcały raczej w stronę surrealistycznych eskapad po kosmosie, rodem z Doctora Who. A że byłem swego czasu fanem brytyjskiego serialu, pełen niemal dziecięcej ciekawości sięgnąłem po “Czarnego” chcąc polatać po kosmosie. I znowu zebrało mi się na ciężkie refleksje…
Komiks Donny’ego Catesa wrzuca nas od razu w kosmiczne głębiny. Pośrodku nicości czarnej dziury, opadły z sił po stoczonej bitwie dryfuje Srebrny Surfer. Nie wiemy dokładnie co się stało, ale pewnym jest, że sprawa jest poważna. Będzie musiał odnaleźć w sobie dość sil na wydostanie się z otchłani, tym bardziej że w głębi mrocznych odmętów czai się coś przerażającego. Historia na pierwszy rzut oka dość minimalistyczna, jednak wraz z Norrinem będziemy w czasie jej trwania zgłębiać nie tylko kosmos, ale i własną naturę. Jak już kiedyś opowiadałem, Silver Surfer w niektórych częściach kosmosu jest uważany za istotę wręcz Boską. Jako herold Galactusa kojarzy się ze śmiercią i zagląda, samemu będąc jednak uosobieniem nadziei i zrozumienia. Nic zatem dziwnego, że to o jedną z najczystszych dusz w kosmosie upomina się Czerń i jej awatar. Choć zapierających dech w piersiach pojedynków i kosmicznych eskapad tu nie zabraknie, to jednak sercem tego komiksu jest filozofia. Duchowy aspekt samego bohatera tytułowego i to jak odnajduje się pośród bezmiaru kosmosu. Czy dorasta do swojego miana? Czy zasłużył na nie? Czy faktycznie robi wszystko co może by pomóc mieszkańcom milionów planet?


Każde użycie swoich nadnaturalnych zdolności pozwala obecnej w tytule czerni powoli przejmować ciało Surfera. Jak zapewne wiedzą fani pewnego stalowego alchemika, aby coś uzyskać, należy poświęcić coś o tej samej wartości, zatem Norrid Radd musi coraz ostrożniej korzystać ze swojej boskiej mocy. Ale czy bez niej jest kimkolwiek więcej poza facetem na srebrnej desce? Owszem, bo jak już nieraz udowadniano na łamach komiksowego medium, ideą bohaterstwa nie jest latanie, strzelanie laserem czy wysadzanie całych planet jednym gestem. Jest nią dawanie nadziei. To bezinteresowane uratowanie choć jednej osoby, czy zwykła pomoc jest podstawą prawdziwego herosa. I to właśnie stara się zrobić Surfer. Uratować kogo się da, wszelakimi dostępnymi środkami. Nawet za najwyższą cenę.
I przez to, jak w przypowieściach, obdarzony niezwykłymi zdolnościami niby-człowiek, znów staje się Mesjaszem. Swoistym awatarem tego co powinniśmy robić i jak godnie postępować. Tym bardziej, że na jego drodze stanie drugi z awatarów. Uosobienie mroku i zła, zrodzone w najgłębszych czeluściach kosmicznej odchlani. Król Czerni będzie chciał zrobić wszystko aby przejąć ciało Surfera i wykorzystać jego moce do niecnych, czarnych celów. I nawet osoby niezaznajomione z jakąkolwiek filozofią czy religia od razu zrozumieją wątek współistnienia dobra i zła. Światła i ciemności, yin i yang. Żadne z nich nie funkcjonuje bez drugiego, przez co wszelakie ludzkie (i kosmiczne) działania nie są jednoznacznie dobre czy złe. W szerszym kontekście “Czarnego” w grę wchodzi już nie tylko życie i czyny Surfera i jego antagonisty, ale przeróżnych istot, które spotkają po drodze.


Surfer i Istota Czerni zetkną się bowiem z jednymi z najpotężniejszych Bytów jakie zrodizlo uniwersum Marvela. Jednakże, giganci będą w swoich najsłabszych momentach niemal od chwili narodzin. Czy sięgną po niknącą potęgę ograbiając z niej Surfera? Staną naprzeciw siebie niczym równy z równym? Tego nie zdradzę, jednak na pewno będą musieli zadać sobie pytanie ile muszą poświęcić i w imię czego dokonać tegoż poświęcenia. Zwłaszcza, że pozwala to spojrzeć na te wszechpotężne postaci z nowej, śmiertelnej strony. Nawet bogowie przeminą, pamiętajcie o tym.
I aby ta filozoficzno-kosmiczna dysputa wybrzmiała tak głośno jak powinna, trzeba zadbać o odpowiednią oprawę. Niczym elegancki witraż czy renesansowe malowidło należy oddać skalę i ciężar wydarzeń w adekwatny sposób. Na szczęście za oprawę odpowiada Tradd Moore, nieznany mi wcześniej geniusz. Przyznaje się do swej ignorancji z miejsca stając się gorliwym wyznawcą, bowiem prace tego człowieka są godne miana dzieła sztuki. Każdy kadr pulsuje energią i dynamiką. Naginane proporcje czy ciała przeczące prawom anatomii az wyrzucają rysunki poza wątłe ograniczenia stronnic komiksu. Już dawno żadna opowieść obrazkowa nie wydawała mi się tam hipnotyzująca nierealna, wymykając się znanym mi kanonom. Nie wiem jakim cudem Moore dosięgnął do tego poziomu kosmicznego oświecenia, ale chcę wyruszyć tam razem z nim i jego kolorystą.


Nie zamierzam nawet silić się na przewrotne mędrkowanie w ostatnim akapicie. “Silver Surfer. Czarny” to wybitne dzieło. Z przepastnego kosmosu uniwersum Marvel Comics wydobywa wszystko co najlepsze. Traktuje tematykę heroizmu i mesjanizmu z ogromem szacunku i powagi, pozostając jednak przy tym pasjonującym Komiksem pełnym akcji. Takie historie napisane w odpowiednim czasie i miejscu byłyby podwaliną religii i szczerze przyznam, że sam zasiliłbym szeregi jej wspólnoty. Amen.