Advertisement
KomiksKulturaRecenzje

“Venom/Thor/Król w Czerni” – Donny Cates Extravaganza [RECENZJA]

Norbert Kaczała
Okładka polskiego wydania "Króla w czerni" (wyd. Egmont)

                Venom. Tom 4.

Jak wspominałem ostatnio — Maksymalna Rzeź nie miała do zaoferowania sobą zupełnie nic, ponad skąpaną w hektolitrach czerwonej posoki bitki z kosmicznymi glutami. Dlatego można ze spokojem uznać ją za jednorazowy wypadek przy pracy i skupić się na innym zagrożeniu. Okazuje się bowiem, że tak jak nasz protagonista, oraz dopiero co pokonany Carnage, wszyscy nosiciele symbiontów stanowią część wielkiego zbiorowego organizmu, którym ktoś próbuje sterować. Knull, znany też jako Król w Czerni zamierza powrócić do statusu boga, dokonując tego poprzez zniszczenie oponentów oraz ich ojczystych światów. Gdyby jednak było tego mało, na Ziemi zostały jeszcze pozostałości innych symbiontów, które próbują stać się samodzielne i nie słuchać Knulla. Czy to dużo do zniesienia? Jasne, ale Eddie Brock nie zamierza porzucić swojego świata oraz syna, przez co rozpoczyna brutalną i nieprzyjemną wyprawę w głąb ciemności. Tej kosmicznej oraz tej zionącej wewnątrz jego samego, a będzie to wyprawa co najmniej zróżnicowana. Cates, jak miał już w zwyczaju w Thanosie rzuca w nas całym dobrodziejstwem swojego inwentarza. Nieobecne od dawna postacie, alternatywne wymiary, obłędy, potężne zbroje i oczywiście masa rodzinnego dramatu. I ponownie, jakimś cudem to wszystko składa się w sensowną całość. Cates całym tym szaleństwem jest w stanie sprowokować swojego bohatera do przemiany, refleksji, podjęcia trudnego działania no i oczywiście nauki. Eddie Brock to protagonista wręcz idealny dla takiego scenarzysty, bowiem mało kto na przestrzeni lat był tak moralnie niejednoznaczny jak nosiciel Venoma.

Fragment okładki 29 zeszytu “Venoma” (rys. Ryan Stegman)

Napędzany chęcią zemsty na Spider-Manie i gniewem osiłek, to już dawne czasy. Obecnie Brock stał się twardym, ale bardzo wrażliwym opiekunem młodego chłopaka, który nie spocznie, by ocalić swego potomka. Przeogromnie cieszy mnie ta ewolucja, bowiem Venom zazwyczaj przestaje wydawać się super niedługo po skończeniu 13 lat. Tutaj wreszcie staje się postacią, której chce się kibicować. Zaczyna odczuwać się wobec niego sympatię i faktycznie kibicować mu na drodze do sukcesu. A przebrnięcie przez tę drogę będzie nie lada frajdą. Co ciekawe, czerpiącą całkiem sporo z przesady tożsamej z dekadą, kiedy Venom zadebiutował na kartach komiksów. Miejscami to, co dane jest nam obserwować na stronicach tej zacnej publikacji, nie tylko przekracza grancie uroczego kiczu, ale wręcz wykonuje wokół niego rundę honorową. Składowe wymieniłem już we wcześniejszym akapicie, ale nie wspomniałem, że poza rozwojem tego pokręconego gościa i świata, który przemierza, zapewnia on zwyczajnie cudowną rozrywkę. To właśnie do opisu takich historii używany jest pojemny przymiotnik „komiksowy”. Oczywiście, są to rzeczy skrajnie niepoważne i stanowiące ucieleśnienie wszystkiego, co reprezentuje pulpowa rozrywka, ale patrząc na te wszystkie dinozaury, laserowe zbroje, portale do innych światów i kosmiczną magię nie sposób się nie uśmiechnąć. Venom to komiksowa eksploatacja w stanie czystym. Niezobowiązująca, z masą serca włożoną w jej powstawanie i dająca odbiorcy chwilę radości. Bo wiecie, to rozrywka. Prostolinijna zabawa też jest dopuszczalna w tym medium.

Przeczytaj również:  „Ludzie” – Dobre intencje to za mało | Recenzja | 49. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Thor. Tom 1

Swego czasu nagadałem się sporo o komiksowym Thorze, czy to spod pióra Jasona Aarona, czy J. Michaela Straczynskiego. I jako że od kilku ładnych lat postać ta w moim życiu jest wyraźnie obecna, przejęcie sterów nad jej przygodami przez Donny’ego było wydarzeniem co najmniej istotnym. Gromowładny został królem Asgardu i we wszystkich królestwach wydaje się panować ład. Dopóki oczywiście jakiś przybysz z kosmicznej otchłani nie postanowi tego zepsuć, zapowiadając nadejście Czarnej Zimy. To potężna siła, która niczym nietzscheańska otchłań spogląda w każdego, pokazując mu jego własną śmierć. Thor, wraz z przybyszem muszą wspomnianą Zimę namierzyć, dopaść i powstrzymać. Oznacza to kolejną wyprawę w najgłębsze czeluści kosmosu, gdzie znów podważone będzie wszystko, co reprezentuje Thor. Status króla, boga, obrońcy uciśnionych itd. Jednak w kontrze do starcia z Bogobójcą w komiksach Aarona, tym razem konfrontacja z własną słabością przybierze inne, miejscami niespodziewane formy. Jednym z głównych powodów, dla których tak doceniam pracę Catesa, jest umiejętna żonglerka postaciami, ich rolami i obsadzeniem ich w kontekście prezentowanych wydarzeń. Nie inaczej jest w przedmiocie dzisiejszej recenzji. Rola, którą Thor będzie zmuszony przyjąć w tej opowieści, jest ogromnym brzemieniem, z którym wiąże się jeszcze więcej trudnych moralnie decyzji niż z byciem królem czy bogiem. Idealnie łączą się tu światy rozrywki i sztuki.

Fragment okładki 1 zeszytu “Thora” (rys. Olivier Coipel)

Wybaczcie tutaj to formalne uproszczenie, bowiem już rozwijam myśl. Pierwszy tom Thora, stanowi idealne połączenie komiksowego ogromu superbohaterskich przygód, z niemal szekspirowskim zacięciem. Decyzje, które podejmują bohaterowie komiksu, są każdorazowo niejednoznaczne i trudne, wiążące się z poważnymi konsekwencjami, nieraz dla całych planet. Jednakże, przy tym wszystkim Cates wciąż realizuje swój nieoficjalny plan, aby chociaż raz na zeszyt zawrzeć motyw prowokujący głośne „F*ck yeah!” z ust czytelnika. W przypadku historii nordyckiego boga przemierzającego kosmos, ścigającego personifikację śmierci w otoczeniu potężnych istot pozaziemskich, należałoby zadbać o część rozrywkową. To również jest na najwyższym poziomie. Intryga, którą przychodzi nam śledzić to bardzo dobrze rozpisana historia, ze świetnie zarysowaną dynamiką między postaciami. Nawet ci obecni na drugim i trzecim planie mają szansę zaprezentować się z najciekawszej strony. Kilka gościnnych występów aż potęguje tęsknotę za niektórymi postaciami, pragnąc, aby pojawiały się częściej na kartach komiksu. To też po prostu przepiękna i bezpretensjonalna frajda, która sprawdza się nie tylko jako kolejna część superbohaterskiej całości, ale też pełnoprawna historia science fiction. Wymagająca niestety podobnego poziomu rozeznania w uniwersum Marvela, który reprezentuje Donny Cates. Jeśli byłby to wasz pierwszy kontakt z postacią, przykro mi, że przez to przejdziecie. Jeśli tak jak ja, konsumujecie ten materiał całymi garściami, będziecie bardzo syci po lekturze. Od czasu pierwszego tomu od Jasona Aarona nie byłem tak podekscytowany komiksem o Thorze.

Przeczytaj również:  „Nawiedzona spółka. Przygody poza ciałem” – czyli jak debiutować w ciekawym stylu [RECENZJA]

Król w Czerni 

A wiecie, jak dobrze to wszystko zepsuć? Wieńcząc całość obligatoryjnym eventem, gdzie zbiorą się wszyscy z najpopularniejszych obecnie serii, skopią tyłek armii minionów, główny bohater zawalczy z Tym Złym, a na koniec wszyscy zbiją piątkę. Po latach śledzenia komiksów Marvela relatywnie na bieżąco przyznaję z całą wagą swoich słów: nienawidzę współczesnych eventów. Od czasu rewelacyjnych Tajnych Wojen żadna wielka kulminacja nie zrobiła na mnie wrażenia. Niestety Król w Czerni, scalający w jedną opowieść oba poprzednio omówione komiksy, jest dokładnie tym, co każdy poprzedni przypadek. Knull, aka Czarna Zima przylatuje na Ziemię, planując dokonać jej podboju przy jednoczesnej anihilacji oponentów. I od strony formalnej, to tyle. Na całość składa się jeszcze kilka zeszytów anonimowej walki z zastępami wymiennych potworów/kosmitów/zombiaków, które wieńczy walka wytypowanego bohatera z bossem. Ta oczywiście kończy się na korzyść protagonisty, abyśmy przez następny rok zastanawiali się kto będzie odpowiedzialny za dokładnie to samo w przyszłym sezonie.

Fragment alternatywnej okładki 1 zeszytu “King in Black” (rys. Ryan Stegman)

Jedyną wartością, jaką odnalazłem w Królu w Czerni, poza faktem, że Donny Cates ma dziś szansę uczciwie zarobić, jest jedna scena znajdująca się pod koniec opowieści. To przeuroczy, malutki moment spotkania Eddiego Brocka ze Spider-Manem. Wieloletni przeciwnicy spotykają się wreszcie na neutralnym gruncie, aby postawić kropkę na końcu ostatniego zdania w ich wspólnej historii. Tylko tyle i aż tyle. Jeden dialog, jedna miejscówka, jeden fast food. Fragment, który spokojnie mógłby wieńczyć serię o Venomie miał nieszczęście trafić na koniec tego paszkwila, ale nie można mieć w życiu wszystkiego. To nawet nie jest komiks do szybkiego przekartkowania, bowiem nawet sceny walki z symbiotycznymi najeźdźcami uświadczymy już w innym, lepszym komiksie. To dowód potwierdzający moją teorię spiskową, jakoby w zarządzie Marvela wisiał wielki szablon do robienia eventów, gdzie podmienia się tylko kilka imion postaci, oraz dane scenarzysty i artystów. Obiecuję sobie, nigdy więcej eventów. Chyba że jako scenarzysta, to nawet od ręki Wam jeden napiszę. Choć już pewnie wiecie, jak przebiegnie fabuła…

Podsumowując – Donny Cates to strasznie zdolna bestia. Venom zaliczył tylko jeden poślizg, przez zewnętrzne wpływy wydawcy, utrzymując wysoki poziom. Cała historia była zróżnicowana, prezentowała różne elementy tego co najciekawsze w Marvelu, oraz jak umiejętnie z nich korzystać. Thor ma potencjał na pozycję równie klasyczną, co wspomniane wcześniej runy Jasona Aarona i J. Michaela Straczynskiego. Brawurowo dopisuje nieoczywiste elementy mitologii, śmiało kwestionuje status quo i przywraca Thorowi jego teatralny sznyt. Przecudowna publikacja, do której jeszcze nieraz wrócę. A Króla w Czerni już sprzedałem.

+ pozostałe teksty

Absolwent łódzkiego filmoznawstwa, entuzjasta kina wszystkich wysokości, regularny czytelnik historii obrazkowych, cierpiący na stały niedobór książek, aspirujacy AFoL.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.