„Kapitan Ameryka” Eda Brubakera – Za grzechy swoje i całej Ameryki


Amerykańskie komiksy o superherosach, zwłaszcza te pisane przez wiele, lat wiążą się z pewną pułapką zastawioną na czytelnika. Sięgające kilku dekad wstecz opowieści o nadludziach, wiążą się z bardzo liczną grupą autorów współtworzących ich dziedzictwo. A jak z większością projektów grupowych bywa, nie każdy dostarcza efekt tej samej jakości co reszta. W szczególności, gdy chodzi o postać tak ważną i zakorzenioną w popkulturze jak Kapitan Ameryka. Jeśli jest jednak pewna seria (run, by trzymać się anglojęzycznej nomenklatury), która stanowi esencję postaci i do dziś uważana jest za jedną z najlepszych w historii, to bez dwóch zdań jest to Kapitan Ameryka Eda Brubakera. Zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich przyszło tej serii powstawać. Choć pierwotnie miała znaleźć się tu recenzja ósmego tomu przygód Kapitana (za który serdecznie dziękujemy wydawnictwu Egmont), uznałem, że nie będzie to wystarczające. Dzieło Brubakera ustanowiło zupełnie nowy poziom dla historii Steve’a Rogersa i rozbudowana opinia o jednym tomie nie odda mu zasłużonej pochwały. Dowiedzmy się zatem, jak doszło do powstania dzieła totalnego.
Rok 2001. W świecie, w którym mają miejsce takie akty terroryzmu jak ten z 11 września, amerykańskiemu czytelnikowi potrzebne jest poczucie jedności i patriotyzmu. Awatar lepszego jutra. Ktoś, kto nie będzie tkwić na kolanach i z dumą powstanie, silniejszy niż poprzednio. Tego zadania podjął się John Ney Rieber, który 4 volume rozpoczyna bezpośrednio od zamachu na WTC. Stojący na zgliszczach bliźniaczych wież Kapitan nie tylko będzie ratować ocalałych spod gruzowisk, ale też powstrzyma nakręcanie się spirali nienawiści wobec każdego, kto etnicznie czy religijnie nie pasuje do stereotypowego obrazu „prawdziwego Amerykanina”. Ten wytrwale poucza skorych do linczu obywateli, że USA to także azyl, w którym każdy nowoprzybyły powinien czuć się bezpiecznie. Nie przez obecność Kapitana, a przez samych obywateli, którzy respektują prawa swoje oraz innych. Oczywiście nie braknie tu odpowiedniej dawki eskapizmu, a Rogers będzie mógł ukarać silnym ciosem tych, którzy mają czelność brać jako zakładników mieszkańców pewnego niewielkiego miasteczka. Choć nie jest to pierwszy przypadek, kiedy komiksy o Kapitanie Ameryce odzwierciedlały realne problemy Stanów Zjednoczonych, bez wątpienia w Ameryce po 11 września przybrały one nieco inny ton. Nawet w granicach własnego państwa obywatele nie czuli się już do końca ani bezpiecznie, ani swobodnie. Co zatem z człowiekiem, który ma być uosobieniem całego narodu?


Krzewiciel pokoju, doświadczony przez grozę II Wojny Światowej, walczy o jutro, w którym nie powinno być miejsca na powtórkę jego traumatycznych doświadczeń.
Działalność Kapitana w czasie wojny, przefiltrowana przez propagandę i legendę narosłą wokół samego herosa, nie była jednak tak altruistyczna i moralnie nieskazitelna, jak mogłoby się wydawać. Ze wszystkich czynów, jakie ciążą na sumieniu Steve’a Rogersa, bez wątpienia najcięższym jest utrata swojego przyjaciela i kompana na polu bitwy, Bucky’ego Barnesa. Ed Brubaker, przejmujący serię o Kapitanie bezceremonialnie rozdrapuje stare rany bohatera wojennego, wrzucając go w niejednoznaczny moralnie świat. Spoglądanie z sentymentem na minione lata nie będzie mieć już sensu, bowiem „nowa rzeczywistość” jest niestety bliźniaczo podobna do tej z pola bitwy lat 40-tych. Herosi pokroju Rogersa, czy dziesiątek jego anonimowych kompanów wracali do domu nie tylko z garścią medali i honorem, ale i traumami na resztę życia. Z mentalnymi skazami, o których wiedzą i pamiętają tylko oni. I to właśnie na podstawie tych ran, traum i lęków kształtowana będzie przyszłość, w której znów trwa wojna. Choć wciąż na skalę światową, przybierze tym razem nazwę „wojny z terrorem”.
Nie dziwi zatem fakt, że powrót „zza zaświatów” najwierniejszego kompana Kapitana wywraca do góry nogami cały jego pogląd na własne działania. Od jak dawna jego sojusznicy wiedzieli o Buckym? Czy ukrywali to intencjonalnie? Czy komuś opłacało się utrzymywać Rogersa w niewiedzy? I co najważniejsze, czy jest choćby cień szansy by uratować to, co pozostało z dawnego, młodocianego herosa? Obecnie Bucky Barnes to chłodny i tajemniczy zabójca, który choć prezentuje się zupełnie inaczej od kolorowo ubranego chłopca z plakatów wojennych, nie zmienił zbyt wiele w zakresie swoich działań. Szereg retrospekcji, które prezentuje nam Brubaker, pokazują dobitnie że Bucky, choć kreowany niejako na maskotkę i wzór cnót dla młodych Amerykanów chcących pomagać na froncie, od samego początku był pełnoprawnym żołnierzem. Co więcej, regularnie angażowanym do bardziej „dyskretnej” roboty, niż ta dedykowana zwykłym uczestnikom walk na froncie. Cicha eliminacja celu, aby mundurowi nie musieli brudzić sobie rąk tak nieczystymi zagraniami, a potem szeroki uśmiech do kamery. W końcu na wojnie też można się świetnie bawić. Jednak tutaj, robiono to w imię większego dobra, prawda? Poza aparycją Bucky’ego, zmienia się wyłącznie zleceniodawca. Wujka Sama zastępuje teraz Związek Radziecki, po upadku przekazujący najemnika w ręce prywatnych inwestorów, chcących wtoczyć pewne sprawy na właściwy sobie tor. Z trwającego śledztwa czytelnik oraz Steve Rogers dowiadują się o długiej liście politycznych figur, które przez lata sukcesywnie eliminowane były z rąk Zimowego Żołnierza. Tak jak Kapitan, zaraz po wojnie, Barnes również trzymany był w kriogenicznym uśpieniu. Jednak zamiast oswobodzenia z rąk Avengers, na chłopaka czekały wymuszone pobudki z rąk coraz to bardziej mściwych i wyrachowanych zleceniodawców. Nie powinno to budzić jednak złych skojarzeń. W końcu Zimowy Żołnierz działał wyłącznie w imię patriotycznego obowiązku, tak jak przed laty.


Odkrycia te wstrząsają Stevem Rogersem. Czyż on sam nie był dokładnie takim samym produktem wojennej machiny? Przesuwanym po szachownicy pionkiem, na zleceniu kolejnych urzędników, prezydentów i dyrektorów? Obawy te nasila kolejne z dramatycznych odkryć, rzucających jeszcze jeden cień wątpliwości na tych, których Kapitan winien niegdyś reprezentować. Po „śmierci” Kapitana, Amerykanie zostali pozbawieni symbolu. By ogień patriotyzmu nie zgasł, konieczne było powołanie zastępców Rogersa, aby legenda Kapitana pozostała żywa. W jego miejsce wyznaczeni zostali kolejno William Nasland i Jeffrey Mace, doświadczeni herosi z czasów II Wojny Światowej, znani ówcześnie jako Spirit of ’76 oraz Patriot, polegli pod koniec konfliktu. Ta ponura refleksja zasiewa w Rogersie myśl, że sam mógł być wyłącznie avatarem do podziwiania przez publikę, podczas gdy prawdziwe, brudne interesy działy się tam, gdzie wzrok zwykłego obywatela już nie sięga. Bez względu na to, czy to front II Wojny, ciche zabójstwo w sercu ZSRR, czy wyprawa na wschód, celem walki z terroryzmem. A gdyby tego było mało, uwikłał się właśnie w Wojnę Domową pośród superbohaterów.
O samym dziele Marka Millara nie będę się rozpisywał, nie tylko przez fakt omawiania dorobku innego autora. Wojna Domowa to zwyczajnie kiepski komiks, którego autor bardzo niekonsekwentnie pisze postacie, których losy przedstawia. Kluczowe jest jednak w nim to, w jakim kierunku podążył po niej Steve Rogers. W telegraficznym skrócie: na skutek tragicznego incydentu, w który uwikłani zostali młodzi superbohaterowie, rząd Stanów Zjednoczonych zaproponował ustawę według której każdy heros powinien zostać zarejestrowany, a jego tajna tożsamość ujawniona, celem wyciągnięcia potencjalnych konsekwencji. Pośród obrońców sprawiedliwości dochodzi do ideologicznego konfliktu, który z czasem eskaluje do otwartej walki, w wyniku której ponownie dochodzi do tragicznych skutków. Widząc konsekwencje swoich impulsywnych działań, motywowanych utratą niezależności i podporządkowaniem się niejasnym działaniom rządu (wspomniany akapit wcześniej wątek), Rogers oddaje się w ręce policji aby zostać osądzonym jak każdy obywatel, czym przypieczętował swój los.
Gdyby jednak ten los nie był Wam znany przez tytuł trzeciego tomu – Śmierć Kapitana Ameryki, opiszę nieco dokładniej jego znaczenie. Cała opisana już wcześniej intryga, miała swoje drugie dno. Tym razem nie rozchodziło się wyłącznie o interesy liderów kilku narodów i kontrolę nad potężnym herosem, ale także o złowieszczy plan „klasycznego” złoczyńcy. Kryjąc się za drugim planem całej opowieści, na Steve’a Rogersa czyhają Red Skull, naczelny wróg Kapitana Ameryki z czasów IIWŚ, oraz Doktor Faustus, potężny telepata. Wiele decyzji, poczynań i pomniejszych konfliktów napędzanych było bezpośrednio przez obu panów, którzy umiejętnie wyeksploatowali wszystkie słabości swojego przeciwnika. Jego wątpliwe moralnie czyny z przeszłości, traumę po utracie przyjaciela, narastającą potrzebę porzucenia rządu kosztem obywateli i obecny status przestępcy. Kapitan Ameryka jest bliski upadku jak nigdy dotąd. Nic zatem dziwnego, że zdegradowany do statusu zwykłego, szarego obywatela, zostaje zneutralizowany w sposób godny przeciętniaka. Zostaje zastrzelony. Jak gdyby nigdy nic. Ameryka umiera. Metaforycznie oczywiście. Sytuacja na rynku komiksowym bezprecedensowa do tego stopnia, że w niektórych amerykańskich serwisach informacyjnych emitowane są reportaże dotyczące śmierci komiksowej ikony. Prowadzi to również do wartej uwagi miniserii Upadły Syn, w której kilkoro najważniejszych bohaterów Marvela zmaga się z żałobą po utracie swojego kompana, przyjaciela i mentora. Jednak karawana jedzie dalej, a świat wciąż potrzebuje Kapitana Ameryki. Jedyny kandydat, który dźwignie to brzemię (przynajmniej na tym etapie rozwoju postaci)? Bucky Barnes oczywiście… Ten sam, który jeszcze kilka chwil temu mordował na zlecenie dla pozostałych po ZSRR oligarchów.


Na przełomie 2 i 3 części sagi o Śmierci Kapitana Ameryki (u nas zebranych w jedno i wydanych jako Człowiek, który kupił Amerykę) wydarzy się dużo, nawet jeśli nie zawsze będzie to utrzymane w konwencji poważnego, politycznego thrillera, z niewielkimi tylko elementami rzeczy nadprzyrodzonych. Będzie tutaj sporo transferów umysłów, potężnej hipnozy, trafi się nawet dość niekonwencjonalna ciąża, ale na szczęście nie przysłoni to umiejętnie nakreślonej historii o dziedzictwie. Wejście w buty kogoś tak niesamowitego jak Steve Rogers wymaga czegoś znacznie więcej niż umiejętności walki wręcz i posągowego prezentowania się z tarczą w ręku. Z tytułem Kapitana Ameryki wiąże się znacznie więcej, i na szczęście bohaterowie będą mieli okazję przekonać się o tym przy wielu okazjach. Celowo nie mówię tylko o Buckym, bowiem niektórzy mogą być świadomi faktu, że już kilka lat później, schedę po Rogersie przejmie także Falcon, obecny tutaj na drugim planie od samego początku. Ba, dane im nawet będzie zmierzyć się z „nowym”, wspieranym przez rząd Kapitanem Ameryką, który wybrany został do tego projektu z powodu, którego nie zdradzę. Raz, bo pogmatwam tu czytelnikom jeszcze więcej, a dwa, wątek Jacka Monroe zasługuje na zgłębienie samemu. Uniwersum Marvela jest przepastne, ale ilość wewnętrznych powiązań odkrywanych i przepisywanych po latach miejscami zazębia się gładko, jakbyśmy mówili o grupie kilku bliskich znajomych. W małej skali jest to też reprezentacja tego, jak czytelnicy postrzegają postać Steve’a Rogersa. Bicie złoczyńców z kolegami to jedno, ale nie dlatego od wielu lat regularnie sięgano po rysunkowe przygody Pierwszego Mściciela. Rogers uosabia wszystko czym powinien być bohater, czy choćby całe USA. Jest niedoścignionym celem, do którego możemy próbować dążyć w nieskończoność, nawet jeśli go nie osiągniemy. Grunt, by starać się żyć i działać tak, jak chciałby tego ten niepozorny chłopak z Brooklynu.
Te kilka stron maszynopisu to tylko garść obserwacji płynących z kolejnej lektury runu Brubakera, który, jeśli nie wybrzmiało to jeszcze dość dobrze, chciałbym z całego serca polecić. To pozycja świetnie sprawdzająca się dla kapitanowych debiutantów, jak i dla tych, którzy już od lat zajmują się wertowaniem przepastnych stronnic stanowiących całość Marvel Comics. Mówimy tu wszak o historii, bez której Chris Evans nie założyłby niebieskiego kostiumu i nie pomógł ratować Ziemi. Bez której bracia Russo nie tchnęliby nowego życia w Kinowe Uniwersum Marvela. Bez której Kapitan Ameryka nie przestałby być tylko reliktem komiksowej przeszłości w oczach wielu odbiorców. I bez której autor powyższych słów nie zacząłby zastanawiać się wiele lat temu, czy Steve Rogers byłby z niego dumny. Mam nadzieję, że tak.