„Monolit” – ARG ASMR [RECENZJA]


Każdy, kto chociaż powierzchownie interesuje się kinem wie, jak wszechstronnie potrafi ono prezentować akcję. Nie chodzi nawet o podział na akty, sekwencje, sceny czy ujęcia, a zawężenie naszego horyzontu poznawczego. Czasem będzie nam dane przemierzać kosmiczne rubieże z prędkością większą niż światło, a czasem będziemy siedzieć w jednym mieszkaniu z telefonem i laptopem u boku. I to także będzie mogło przykuć nas do kinowego fotela. Takim właśnie kameralnym kinem jest Monolit, który zabierze widzów w rejony, których raczej nie spodziewali się odkryć.
Lily Sulivan (znana z tegorocznego tytułu Martwe zło: Przebudzenie) wciela się w rolę dziennikarki u progu zmiany ścieżki kariery. Medialny blamaż zmusza ją do prowadzenia podcastu zajmującego się niewyjaśnionymi zagadkami z pogranicza kiepskich teorii spiskowych. Jednak tajemniczy mail, opisujący sprawę tajemniczych czarnych cegieł, okazuje się nie być wyłącznie majaczeniem wariata. Na wstępie zaznaczę, że mam słabość do takich historii. Szukanie po nitce do kłębka, bez względu na okoliczności, ogląda się wprost wspaniale. Tym bardziej, że w trakcie zbliżania się do wspomnianego motka zaczynamy zauważać coraz więcej pozornie niezrozumiałych i tajemniczych rzeczy. A że w tym przypadku śledzimy sytuację z pozoru kuriozalną, tym chętniej będziemy chcieli dowiedzieć się, o co chodzi.
Z odpowiedziami bywa różnie. Niektóre tropy podsuwane nam w czasie seansu autentycznie fascynują i układają się w cudowną, a nawet stosunkowo logiczną całość. Kolejne powiązania z pozoru przypadkowych ludzi i ich losów splatają się w piękną makramę, a ja wpatrywałem się w nią jak urzeczony. Nieco gorzej natomiast wypadła kulminacja, gdy zagrożenie zaczęło się bardziej materializować. Perspektywa śledzenia wydarzeń oczami bohaterki, która składa do kupy maile, artykuły, nagrania i wspomnienia, utrzymuje nas w odpowiednio wąskiej perspektywie. Wiemy tyle, ile wie dziennikarka. Jednak gdy przed naszymi (widza i bohaterki) oczami staje realne zagrożenie, nie ma już co układać. Pozostaje fizyczna konfrontacja, twarda głowa i zaciśnięte pięści.
Przez obrany punkt widzenia nasze zaangażowanie w przedstawioną historię zależeć będzie nie tylko od samej intrygi. Ważna będzie także osoba, która nas w nią wprowadza. Lily Sullivan jest na szczęście w stanie odegrać swą rolę na tyle wiarygodnie, że sami możemy poczuć się zszokowani, zawiedzeni, a wręcz wściekli do granic możliwości. Nie jest to może kreacja godna przyszłego kanonu czy nominacji do branżowych nagród. Niemniej zdecydowanie ułatwia wejście w świat przedstawiony. Protagonistka to nie osoba idealna, a jej wady unaoczniają się stosunkowo szybko, jednak są one w pełni sfunkcjonalizowane. Część z nich zostanie przepracowana, a część rzuci zupełnie inne światło na odkrywane fakty i ich interpretację. To postać całkowicie ludzka, która ukazuje nie tylko osobę w wyjątkowo zawiłej sytuacji, ale po prostu kogoś stojącego u progu nieznanego.
Przed reżyserem stało trudne zadanie, aby z pojedynczej lokacji uczynić metaforyczne więzienie. Przez cały czas towarzyszymy naszej bohaterce, siedzącej w luksusowym domu z wielkimi oknami i nowoczesną technologią. Co złego może się tu stać? Kino gatunkowe nauczyło nas, że całkiem dużo. Ale jak odkrywanie wielkiej konspiracji może wpłynąć na kobietę siedzącą bezpiecznie w ogromnej rezydencji? Jak się okazuje, może, i to na różne sposoby. Nie zamierzam zdradzić żadnego z nich, ale ściany luksusowego domu stopniowo zaczną się do siebie zbliżać i zacieśniać. Paranoja i nadinterpretacja wszystkiego wokół znacząco utrudnią życie bohaterce, ale uatrakcyjnią nasz seans. Nawet siedząc przed komputerem nie będziemy się czuć bezpieczni. Matt Vesely ma przed sobą obiecującą przyszłość, jeśli w dalszym ciągu będzie umiejętnie uzyskiwać tak imponujące efekty za pomocą tak małego nakładu środków.
Monolit na zadatki na stanie się pozycją kultową w odpowiednich kręgach. To kameralna, wciągająca historia, nadająca się zarówno dla wyjadaczy gatunku, jak i ostrożnych sceptyków. Elementy science fiction podawane są w mikrodawkach, przez co nawet niegustujący w kosmicznych bataliach i walkach ze sztuczną inteligencją znajdą tu coś dla siebie. To dzieło skromne, lecz wykonane pieczołowicie i z miłością. Do opowiadanej historii, do gatunku, do rzemiosła filmowego, do widza. Celebrujmy takie małe kino.