“Venon” Donny’ego Catesa – Egzystencjalny kryzys z przestworzy [RECENZJA]
Odnoszę wrażenie, że ostatnio Venom jako postać nie miał zbyt lekko. Nie dość, że pojawił się w okropnym filmie od Sony Pictures, wykonano o nim wręcz żenująca piosenkę „pełną g*wna dla ludzi o silnej woli” gdzie sam diabeł puka, prosząc by go wpuścić, to właściwie od lat tkwił w całkowitej stagnacji. Choć kojarzył go prawie każdy, kosmiczny glut swoją świetność celebrował gdzieś w latach 90-tych zaraz po swoim debiucie. W międzyczasie trafili się nawet następcy, którzy niejednokrotnie okazali się o wiele ciekawsi niż Eddie Brock (Flash Thompson najlepszym Venomem jest i będzie). Jakie były zatem szanse, że ten wysłużony motyw rodem z powieści o Doktorze Jeckyllu i Pany Hydzie oblany ekstremą z minionych lat będzie mieć coś ciekawego do zaprezentowania? Równie mierne co reputacja tytułowego bohatera.
Kondycja psychiczna Eddiego Brocka od dawna nie była zbyt dobra. Choć ostatnimi czasy coraz lepiej dogaduje się ze swoim kosmicznym pasożytem, nawet i on zaczyna odczuwać niepokojący dyskomfort. Próby podreperowania swojej karmy stając się obrońcami uciśnionych, nie wyciszają jednak złowieszczego szeptu w głowie obu dżentelmenów. Niestety źródło tego głosu już wkrótce wyciągnie po obu z nich swe kosmiczne, mroczne łapska, a by ocalić skórę i życie, potrzeba będzie czegoś więcej niż rozlewu krwi. Brock, a także i sam symbiont będą musieli zmierzyć się z własną historią i wypartą traumą, aby nie dać się unicestwić grozie sprzed milionów lat.
Zaskakująco odważnym pomysłem jest to co zaproponował Donny Cates w swoim komiksie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów symbiont nie jest tylko mroczną stroną duszy swego właściciela, czy nieśmiesznym comic reliefem do sporadycznego odgryzania ludziom głów. To żywa istota, która tak jak jej gospodarz myśli, czuje, boi się i chce wiedzieć kim i czym jest. Nie ma nic gorszego od binarnego pojmowania dobra i zła, a nasz scenarzysta jest tego w pełni świadom. Nie boi się przypomnieć wszystkim, w jak wielkim brudzie musieli się niegdyś taplać nasi protagoniści i jak wiele mają na sumieniu. I choć łatwo tu popaść w przerysowanie (ponownie kłaniają się lata 90-te) Cates unika tej pułapki. Kreśli swojego bohatera jako zniszczonego, ale nie wyzutego z emocji. Brockowi zadano więcej ran, niż sam może zliczyć, lecz niektórych nie widać na powierzchni jego ciała. Zyskuje on w ten sposób zaskakująco wiele głębi, stając się kimś więcej niż bogobojny furiat, którym kiedyś zdawał się być.
Grzebanie w zamierzchłej historii wychodzi Catesowi również pod względem mitologii samego symbionta. Od lat wiedziano tylko, że to żerujący na swym nosicielu glutowaty organizm, niecierpiący wysokich dźwięków i ognia. Skąd się wziął, jak powstał i w jaki sposób pierwotnie go schwytano to pytania, na które Marvel Comics raczej nie zamierzał odpowiadać. Ot, zła kosmiczna breja. Jednak scenarzyście udało się tchnąć w genezę symbionta prawdziwą grozę i mrok. Uważam, że tak straszliwego i pomysłowego konceptu nie powstydziliby się klasycy kosmicznego horroru, z pewnym samotnikiem z Providence na czele. Cates miesza w swojej historii rozważania filozoficzne o naturę samego istnienia, z heavy metalową przesadą i ikonografią. Jeśli coś miałoby być obrazkową definicją słowa „potwór” zamykającą w sobie całe wieki interpretacji i elementów przeróżnych kultur, pra-Venom spokojnie mógłby znaleźć się w tym słowniku.
Co fascynujące, nawet przy tych dwóch istotnych atutach Cates postanowił uraczyć nas jeszcze jednym wątkiem poszerzającym uniwersum Venoma. To rozliczenie się z innymi postaciami, które na przestrzeni lat nosiły to miano. Poprzednicy i następcy Brocka dostają od scenarzysty znacznie więcej niż kąśliwą uwagę o marnych naśladowcach. Czuć tu ogromny szacunek do dziedzictwa, jakie każdy z nich po sobie zostawił, zarówno ze słów spisanych przez Catesa, jak i tych wypowiedzianych przez Brocka. Choć szczerze się dziwię, że to mówię, to naprawdę dojmująca i dramatyczna historia, która naprawdę potrafi wzruszyć. Tak, ten koleś, który chciał pożreć Spider-Mana, jest w stanie emocjonalnie poruszyć czytelnika.
Oczywiście nie ma tu mowy wyłącznie o włóczeniu się w deszczu po ciemnych zaułkach miasta, wspominając swe grzechy. To nie taka historia. „Venom” to komiks wręcz emanujący akcją. Co zeszyt dzieją się rzeczy wielkie, straszne, niejednoznaczne i absolutnie fantastyczne. Wasz wewnętrzny kilkulatek będzie aż piszczeć z zachwytu na widok rozrywanych ciężarówek, kolejnych eksplozji czy walki wręcz wynaturzonych monstrów. Jeśli jest jakiś element, który kochacie w filmach akcji, to zapewniam, że na pewno go tu znajdziecie. Wszystkie te sekwencje są wyjątkowo zróżnicowane, nawet jeśli zapowiadają się na bycie kolejną, taką samą szarpaniną dwój kolesi z pająkiem na klacie.
Tę harmonijną konstrukcję horroru, sensacji i dramatu odczuwamy w pełni także dzięki połączonym trudom trzech świetnych artystów. Joshua Cassara, Iban Coello i Ryan Stegman tchnęli masę życia w scenariusz Catesa. Potrafią świetnie kreować emocje bez względu na to czy jest to motywowana adrenaliną ekscytacja, chwile zadumy czy spoglądanie w kosmiczną otchłań własnych lęków. I choć ich wszechstronności nie trzeba dodatkowo uwypuklać, to warto zwrócić uwagę także i na design rezydentów wspomnianej odchłani. Monstra jakie ją zamieszkują to świetnie zaprojektowane kreatury, które mam nadzieję powrócą jeszcze do tego uniwersum, choćby i w ramach niewielkiego cameo. Na pewno znajdzie się kilku herosów, dla których taka potyczka będzie nie lada wyzwaniem, które z chęcią sobie potem podpatrzymy. Jeśli jest gdzieś miejsce na odbudowę konceptu Marvel Horror, to właśnie w tych czeluściach zaprojektowanych przez trio Cassara/Coello/Stegman.
Fanem Venoma (Eddego Brocka) najwidoczniej zostaje się nagle i niespodziewanie. Donny Cates nie tylko tchnął w nieinteresującego mnie bohatera nowe życie, ale też całkowicie zredefiniował pewien fragment całego uniwersum, otworzył furtkę dla wielu nowych twórców i pozwolił mi zapomnieć o wszystkich innych inkarnacjach Venoma. Cates rozsiadł się już wygodnie w kosmosie Marvela i z chęcią będę obserwował jak ze swego tronu, co chwilę wywraca jakiś świat do góry nogami. Nie martwcie się o to co zmaluje Thanos czy nawet Venom, a co szykuje Donny Cates.