Advertisement
Recenzje

Gdzie jest i dokąd zmierza polskie science fiction? [FELIETON]

Norbert Kaczała
event cover octopus
Materiały prasowe Octopus Film Festival 2023

Hasło polskie filmy science fiction” brzmi jak futurystyczny koncept, którego miejsce jest, nomen omen, w odmętach fikcji naukowej. Tymczasem zjawisko to funkcjonuje od lat w kulturze naszego kraju, z kilkoma istotnymi przykładami. Nie będziemy dzisiaj jednak zajmować się jałowym wyliczaniem top 10 najlepszych polskich filmów sci-fi, ale spojrzymy na całościową, stosunkowo ironiczną historię tego gatunku – kiedy to wszystko się zaczęło, czy miało okazję się rozkręcić i w którym momencie przegapiliśmy tego upadek. Nie będzie to encyklopedyczna próba periodyzacji zjawiska, bowiem tym zajęły się już głowy znacznie tęższe od mojej (do ich prac odniosę się kilkukrotnie). Potraktujcie ten tekst jako zbiór obserwacji fana gatunku, wraz z garścią nieoczywistych ciekawostek, oraz pretekst do snucia domysłów na temat przyszłości rodzimej fikcji naukowej. Zapnijcie pasy, wsiadamy na pokład Pantokratora.

Astronauci Stanisława Lema to pierwsza historia fantastycznonaukowa, która doczekała się filmowej adaptacji na ziemiach polskich. Nie jest to jednak produkt ekskluzywny dla naszego kraju, bowiem większy udział w powstaniu filmu Milcząca gwiazda miało NRD, choćby przez obsadzenie w roli reżysera Kurta Maetzinga. Nasz ślad odcisnęli na obrazie choćby odpowiedzialny za muzykę Andrzej Markowski, czy pracujący nad futurystyczną scenografią Anatol Radzinowicz, a niektóre sceny nakręcono w okolicy Zakopanego. Choć historia opowiadająca o pierwszej ziemskiej wyprawie na Wenus oraz przypadkowym odkryciu destrukcyjnych planów najazdu na naszą ojczystą planetę pobudza wyobraźnię, aspekt fabularny filmu przegrywa bój o uwagę widza z elementem stricte propagandowym. Premierująca w 1960 roku adaptacja dość dobitnie i jednoznacznie piętnuje wszelkie konflikty zbrojne i postępującą militaryzację za pomocą pompatycznych fraz wygłaszanych przez bohaterów. Próżno szukać tutaj niuansów z oryginalnego opowiadania, zgłębienia obcej kultury czy bliższego zaznajomienia się z którymś z bohaterów. Każda wojna jest zła, nawet ta kosmiczna. Proszę o tym pamiętać.

fot. „Milcząca gwiazda”
fot. „Milcząca gwiazda” / mat. prasowe

Na falę popularności kolejnych adaptacji dzieł Lema nie trzeba było długo czekać. Choć w prozie mistrza wszechobecne są nowoczesne pojazdy latające, lasujące umysł przemiany na skalę całych galaktyk i nieistniejące ówcześnie gadżety czy zagrożenia, w kinie zaczęto sięgać do prostszych inscenizacyjnie fabuł. Skupiano się na starciu jednostki z pędzącym do przodu światem, gdzie każdy kolejny dzień może przynieść technologiczną rewolucję. Zrealizowana w 1965 roku dylogia Profesor Zazul oraz Przyjaciel Marka Nowickiego i Jerzego Stawickiego opowiada o niecodziennych problemach Ijona Tichego, który konfrontuje się ze swoim własnym klonem oraz z samoświadomym komputerem, planującym przejęcie władzy nad światem. Do opowieści o podobnej tematyce zaliczyć można również filmy Janusza Majewskiego Docent H. i Pierwszy pawilon, traktujące o transhumanistycznych problemach związanych z postępującym rozwojem eksperymentów medycznych.

Najbardziej znaczącym krótkim metrażem polskiej fikcji naukowej jest bez wątpienia Przekładaniec. Film Andrzeja Wajdy opowiada o ciężko rannym kierowcy rajdowym, którego życie uratować może wyłącznie przeszczep organów od innych ofiar wypadków. Z każdym kolejnym elementem biologicznej układanki Richard Fox (Bogumił Kobiela) przejmuje cechy osobowości dawców, z których nie każdy jest człowiekiem. Główny bohater filmu Wajdy (oraz oryginalnego słuchowiska napisanego przez samego Lema) jest żywym przykładem paradoksu statku Tezeusza. Z każdą kolejną wymienioną częścią protagonista Czy pan istnieje, Mr. Johns? stopniowo zatraca własną tożsamość, kwestionując naturę ludzkiego istnienia. Czy o człowieku świadczy jego fizyczna integralność czy może świadomość samego siebie? Są to pytania godne nadchodzącej popularności cyberpunku, udowadniają jednak, że sednem ambitnych koncepcji science fiction nie jest rozległa scenografia, niezwykłe kostiumy czy oszałamiające efekty specjalne. Chodzi o przemyślane podejście do podejmowanej problematyki i świadomość tego, co może nieść ze sobą przyszłość.

Jako podobnie ambitny i intelektualny można określić zresztą powstały kilka lat później (choć ze znacznie większym rozmachem) film Andrieja Tarkowskiego Solaris (1972), który nie przypadł do gustu autorowi oryginału. W naszym kraju skazani byliśmy na dość oldschoolowy z dzisiejszej perspektywy polsko-radziecki Test pilota Pirxa (1978) Marka Piestraka. Choć pojawiają się w nim wątki podobieństwa ludzi i androidów oraz przysługujących tym drugim praw czy obowiązków, postawiono jednak na dość klasyczną historię przygodową, ograniczoną niestety przez ówczesne warunki finansowe i produkcyjne. 

O antyuptopijnej wizji przyszłości opowiedzą więcej dwaj reżyserzy, o pozornie skrajnie odmiennym podejściu do gatunku: Piotr Szulkin i Juliusz Machulski. Bez wątpienia, popularniejszym z nich jest ten drugi. Autor Seksmisji, jednej z najbardziej znanych polskich komedii, ma w swoim dorobku kilkukrotny romans z fantastyką naukową. Znana wszystkim fabuła o zahibernowanych mężczyznach budzących się w 2044 roku, gdzie rodzaj męski został niemal wymazany z egzystencji, nie jest oczywiście tylko grubo ciosaną satyrą na poglądy feministyczne. Poza powszechnymi w gatunku motywami hibernacji, dystopii czy zniekształcenia binarnego podziału płciowego, Machulski sporadycznie przemyca odniesienia do współczesności, ze stanem wojennym na czele. To dość uniwersalna parodia wszelkich ustrojów totalitarnych, zapamiętana jednak raczej przez wzgląd na dość lubiane w narodzie żarty na linii chłopbaba. 

fot. „Kingsajz”
fot. „Kingsajz” / mat. prasowe

Co ironiczne, choć zrobiony z zacięciem mniej futurystycznym, czytelniejszym w swoim ideologicznym wydźwięku filmem jest Kingsajz. Infiltrujący społeczność krasnoludków z Szuflandii Olo (Jacek Chmielnik) staje na czele rebelii przeciwko niegodziwym rządom Kilkujadka (Jerzy Stuhr). Trudno o bardziej bezpośredni przekaz. Machulski po latach wrócił do fantastyki naukowej, jednak motywy sci-fi stanowią wyłącznie katalizator specyficznych perypetii bohaterów. Zarówno Ile waży koń trojański?, jak i AmbaSSada, traktują o podróży w czasie, jednak poza uniwersalnym rozważaniem „co by było gdyby” trudno tutaj o głębszą refleksję filozoficzną.

Znacznie mniejszym kultem w naszym kraju obrosły z kolei dzieła drugiego ze wspomnianych reżyserów lat 80., czyli Piotra Szulkina. Twórca ten ma na koncie aż cztery filmy science fiction, ułożone w nieformalną tetralogię. Choć część z nich jawnie zapożycza pewne elementy ze swoich literackich pierwowzorów (Golem z powieści Meyrinika, a Wojna światów – następne stulecie z Wellesa), to każde stanowi integralną całość o uniwersalnym wydźwięku i mogłoby pojawić się w kanonie kina światowego. Szulkin podejmuje tu choćby wątek człowieka syntetycznego, wyróżniającego się nadmiarem uczuć; Dziennikarza, uwikłanego w machinę nowych mediów służących indoktrynacji; Więźnia, zesłanego na obcą planetę, czy faktycznego końca cywilizacji. Skrótowe opisy fabuł każdego z filmów Szulkina nie odstają niczym od wyśrubowanego dziś standardu historii spod szyldu cyberpunku, który wtedy zaczynał dopiero nabierać znanego dziś kształtu. Choć rzeczywistość Polski Ludowej nie przypominała rozświetlonego neonami Tokio, rozterki ludzi walczących z systemem są tutaj równie uniwersalne, co w stolicy Japonii, jak i gdziekolwiek indziej na świecie. 

Fenomenem nie jest jednak wyłącznie fakt, że działał u nas twórca tak rewolucyjny, ale także to, że w ogóle doszło do realizacji tych filmów. Choć cenzura i indoktrynacja w PRL-u miały oczywiście swoje ograniczenia czy osobiste sympatie, ciężko nie odbierać filmów Szulkina czy Machulskiego jako otwartej krytyki systemu, w którym funkcjonowali ich autorzy. Sam Szulkin powiedział niegdyś zresztą, że to on sam jest bohaterem swoich filmów i nie powinny one być traktowane jak fantastyka naukowa, a prędzej polityka czy socjologia. Czyżby władza upatrywała się tutaj krytyki „tych innych” systemów po złej stronie barykady? A może założono, że takich dziwadeł nikt nie będzie oglądał? Na te pytania odpowiedzi nie znam, ale z dużą dozą pewności powiem, czy z filmów Machulskiego częściej wspomina się krytykę systemu czy cytaty z Jerzego Stuhra.

fot. „Wojna światów – następne stulecie”
fot. „Wojna światów – następne stulecie” / mat. prasowe

Co jednak dalej? Posucha. Zmiana ustroju wyprowadziła z ringu głównego przeciwnika polskich twórców, w związku z czym przez kolejne lata rodzimy rynek filmowy nie oferował zbyt wiele w kwestii fantastyki naukowej. Pojawiło się kilka wspominanych przeze mnie z sentymentem produkcji skierowanych do dzieci, jak choćby Wow czy serialowa Maszyna zmian, jednak pozostałe paszkwile niegodne są nawet wzmianki. Lata 2000. to pewien renesans krótkiego metrażu, będący pokłosiem sukcesu Katedry Tomasza Bagińskiego. Istotne dokonania pojawiły się  zarówno na polu animacji, jak i filmów żywego planu, pozostając jednak głównie w obiegu festiwalowym. Mówimy tu o całej masie absolwentów i studentów szkół filmowych, podejmujących się zarówno tworzenia autorskich scenariuszy, jak i adaptacji klasyków, z Dickiem czy wspominanym już nieraz Lemem na czele.

Jak jednak te krótkie formy mogą przebić się do szerszej publiczności? Dzięki najnowszym zdobyczom technologicznym, takim jak internet. To właśnie za pośrednictwem sieci swoją publikę znajdują twórcy tacy, jak choćby Marek Hucz i Jan Jurkowski, czyli założyciele Grupy Filmowej Darwin. Od 2012 roku wrzucają na YouTube swoje krótko- i średniometrażowe filmy, zahaczające niejednokrotnie o motywy science fiction prezentowane zarówno z nutą popkulturowej ironii, jak i w pełni poważnie. Przykładem tego drugiego podejścia jest na przykład zrealizowany dla Netflixa film Czarne Lusterko: 1%, będący swoistym spin-offem serialu Charliego Brookera. Obok „Darwinów” swoje własne filmy stworzyli również Martin Stankiewicz, Huyen Phan i Krzysztof Gonciarz. Czyżby dopiero rozwój platform streamingowych miał zwiastować nadchodzącą rewolucję? Wszak G.F. Darwin ma na koncie również Wielkie Teorie Darwina, czyli serial zrealizowany dla player.pl. Może z czasem czeka nas pewien przewrót w polskim kinie gatunkowym.

Choć to wciąż gdybania dotyczące seriali albo krótkich metraży. A co z produkcjami kinowymi? Podobnie jak w świecie po Szulkinie, kinowe premiery igrające z gatunkiem można wręcz zliczyć na palcach jednej ręki. Człowiek z magicznym pudełkiem Bodo Koxa, czerpiący garściami nie tylko z wspomnianego wyżej twórcy Golema, ale też choćby Ridleya Scotta, to próba niezwykle ambitna i zaskakująco konsekwentna. Sci-fi nie jest tu tylko sztafażem dla opowieści, a punktem wyjścia całości. Jest tu przepełniona neonami smutna metropolia, po której ulicach przechadzają się roboty, a główny bohater trafia do wielkiej korporacji i cofa się w czasie. I choć nie z każdym rozwiązaniem jest mi tu po drodze, oklaski dla Koxa za starania. Niestety, patrząc po wynikach w box office’u, niedocenione. Poza tym, kilka wątków w Photonie Normana Leto, a w salach kinowych dalej cisza. 

fot. „W nich cała nadzieja”
fot. „W nich cała nadzieja” / mat. prasowe

Czy oznacza to, że jedynym miejscem dla polskiego science fiction jest Netflix? Wizja z pozoru niezgorsza, jednak pobieżne oględziny ocen oryginalnych produkcji serwisu nie napawają optymizmem. Owszem, gigant streamingowy przeznacza sporo pieniędzy na produkcję i marketing, ale nie wygląda na to, żeby dawał równie dużo miejsca na rozwój scenariuszy. Co nam zostaje? Upór niezależnych filmowców? Być może pierwsze kroki stawiane w etiudach z niewielkimi wtrąceniami o sztucznej inteligencji, apokalipsie czy podróżach w czasie zachęcą padawanów sztuki filmowej, aby jednak podjąć tę trudną próbę. Materiały są dziś łatwiejsze do zdobycia niż kiedykolwiek, a możliwości techniczne stale rosną, zatem pozostaje tylko działać. Ba, zaraz swoją premierę będzie mieć W nich cała nadzieja (w tym pokaz na Octopus Film Festival), opowieść o świecie po apokalipsie, który przemierza dziewczyna mająca za towarzysza zrzędliwego robota. Da się stworzyć polskie science fiction, tylko z odpowiednimi ludźmi i podejściem. A w świetle całej mojej pisaniny, trudno mi znaleźć bardziej profetyczny tytuł filmu niż ten.


korekta: Ula Margas

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.