„Spadek” – jakości polskiego kina [RECENZJA]
Już od czasów dzieciństwa chciałem zobaczyć, jak kręci się filmy. Bo chociaż sam proces był dla mnie dość jasny, przez długi czas nie było mi dane obserwować działań prawdziwej ekipy filmowej. Nie tak dawno temu miałem jednak okazję to marzenie spełnić i na własne oczy zaobserwować, jak z dobrze znanego mi miejsca pracy, tworzy się elegancką scenografię filmową. I dzięki temu, za pomocą własnych zmysłów, mogłem bezpośrednio doświadczyć tego, jak wielkim kłamstwem jest kinematografia. Nie chodzi tu o fabrykowanie miejsca, w którym się rzekomo znajdujemy, a o pokazywanie mi kilku znośnych wyrywków, które kamuflowały okropną całość.
Spadek Sylwestra Jakimowa to komedia kryminalna, w której dość specyficzna rodzinka zbiera się w posiadłości zmarłego niedawno wuja (Jan Peszek), aby dowiedzieć się kto odziedziczy pozostawioną przez niego fortunę. Oczywiście pozyskanie pieniędzy nie będzie tak proste, bo pomysłowy i ekscentryczny bogacz zaplanował dla całej rodziny grę, która nie tylko wyłoni zwycięzcę, ale także nauczy rodzinę czegoś ważnego. Oczywiście każdy z nas wie, że aby zostać Smoczym Wojownikiem, nie potrzeba żadnego tajnego składnika, a rodzina zawsze musi trzymać się razem, więc zanim intryga zacznie się rozpędzać, już wiecie czego powinniście się nauczyć. A ta lekcja będzie kluczowa w odbiorze, bowiem jeśli wolelibyście skupić się na zawiłej intrydze kryminalnej i próbie jej rozwiązania, od razu odpuście. Chociaż wyjściowy pomysł realizowany był już nieraz, śmiało możemy założyć, że jeszcze można w jego ramach opowiedzieć wiele ciekawych historii. Łukasz Sychowicz jednak woli zamiast tego pisać ciąg żenujących żarcików rodem z Mazurskiej Nocy Kabaretowej 2006, w połączeniu z narracją z offu i najgorszym zwrotem akcji w historii polskich zwrotów akcji. A zaczęło się nawet ciekawie.
Przyjedzie policja, będą przesłuchania, odkrywanie sekretów w wielkiej posiadłości, kłótnie członków rodziny, szukanie poszlak – więc zasadniczo wszystko jest na swoim miejscu. Gorzej, że żadne z wątków ostatecznie nie połączą się ze sobą, a te trzymane przez większość sjużetu w tajemnicy, nijak mają się do prezentowanych reguł świata przedstawionego. Gdy wyciągnie się asa z rękawa, publiczność zazwyczaj jest pod wrażeniem kunsztu prestidigitatora. Tylko Sychowicz przez większość czasu swojego występu zapowiada, że ktoś zostanie za chwilę przecięty na pół (czy tam dźgnięty sztyletem), więc pozostaje zapytać po co mu właściwie ta karta w rękawie. Zwłaszcza, że próbuje wyciągnąć ją kilkukrotnie. Masa zasugerowanych w pierwszym akcie wątków nie znajduje swojej pointy aż do samego końca. Gdy sekrety bohaterów wychodzą na jaw, mało kogo one obchodzą. Rodzinka nie ma między sobą żadnej chemii, wliczając w to choćby wielokrotne kłótnie i dogryzanie sobie. Duet dzieciaków, przez większość czasu nieaktywnych w intrydze, oczywiście okaże się niezwykle istotny pod koniec. Sprawiedliwości stanie się zadość, ale ciężko będzie pojąć jakim cudem do tego doszło. Ja obejrzę film do końca, nie rozumiejąc gdzie popełniłem błąd w swoim życiu. Rzeczą, której fundamentalnie brakuje w scenariuszu Sychowicza, to spoiwo. Odhaczenie kilku punktów z listy, nie tworzy spójnej całości, a plan wydarzeń nie jest tym samym, co fabuła.
Z bohaterami jest podobnie. Każdemu przypisano dwie, trzy cechy charakteru, aby zrozumieć ich rolę w intrydze i rodzinie, ale nawet przez moment nie czujemy, że są to ludzie z krwi i kości. To kolejne substytuty, które ostatecznie nie ustąpiły miejsca prawdziwym postaciom. Znajdziemy tu powiem bogatą celebrytkę (Joanna Trzepiecińska) z zaskakująco młodym partnerem (Piotr Pacek), geja z wielkiego miasta (Mateusz Król), nieporadnego everymana (Maciej Stuhr) i jego znerwicowaną żonę(Gabriela Muskała), wiernego lokaja (Adam Ferency) oraz dwójkę dzieci (Franciszek Słomiński i Józefina Karnkowska), żeby jednak odhaczyć sobie punkty za kino familijne. Ba, nawet pojawiający się później funkcjonariusze (Albert Osik i Piotr Żurawski) pięknie spełniają się w roli głupiego i głupszego, żebyśmy ani przez chwilę nie zapomnieli, że to mimo wszystko film z humorkiem. I choć każdy z tych niezwykle utalentowanych aktorów ma za sobą role zarówno dramatyczne jak i komediowe, tak tutaj nie dostarczają żadnej z nich. Każda linijka dialogowa serwowana jest z tą specyficzną, kabaretową manierą, która całkowicie wytrąca z immersji. Minimalna pauza zostawiona na śmiech publiki, przebitka na roześmianą gawiedź, a już zaraz przed państwem wystąpi Kabaret Spadek. Pal licho nawet manierę, bo najgorszym aspektem jest fakt, że to wszystko jest zwyczajnie nieśmieszne. Nie licząc nieznacznego uśmieszku przy pierwszym wspólnym posiłku rodziny (nadmienię, że Sychowicz jest scenarzystą polskiego The Office, co może tłumaczyć pewne umiejętności w pisaniu scen skrajnie niezręcznych), film może stanowić cudowny lek na paragelię. Lepszy taki sukces, niż żaden.
Jeśli Spadek ktoś kazałby mi za coś pochwalić, to taktownie chylę czoła przed Maltą Rosenfeldem, który ujął wnętrza łódzkich pałaców w cieszące oko kadry. Dobrze mi znane miejsca zyskały dzięki niemu sporo życia, a oglądanie tych wytwornych sal sprawiło mi sporo radości. Przemawia przeze mnie nutka stronniczości, ale Pałac Scheiblerów od dawna nie prezentował się tak ładnie w niczyim obiektywie. Ale i w tym zakresie nie mogę pozostać wyłącznie optymistyczny, bo oferuję przysłowiowe królestwo każdemu, kto wyjaśni mi zasadność sceny wyścigu na oblodzonej drodze. Ja wiem, że kolega od drona musi zarobić, ale te kilka tysięcy za zorganizowanie tej sceny można było spożytkować znacznie lepiej. Na przykład dać mi, żebym nie pisał tej recenzji, która tylko powieli dobiegające zewsząd krytyczne głosy.
Zapewne nie powiem niczego, czego nie wyczytaliście już z tożsamych recenzji, które właśnie zalewają polski internet. Spadek wykłada się na właściwie każdym polu, na którym podejmuje próbę zaistnienia. Jako komedia, nie bawi. Jako kryminał, nie wciąga intrygą. Jako projekt na eksport, rujnuje opinię o polskim kinie. Jako plan na wolny wieczór, każe wyczekiwać powrotu do pracy. Jako seria ruchomych obrazów, prowokuje by je zatrzymać. Jako powód do napisania recenzji, każe mi wierzyć, że mam w życiu do roboty coś lepszego. I Wy też macie, więc odpuście sobie ten seans.
Korekta: Krzysztof Kurdziej
Absolwent łódzkiego filmoznawstwa, entuzjasta kina wszystkich wysokości, regularny czytelnik historii obrazkowych, cierpiący na stały niedobór książek, aspirujacy AFoL.