“Nieśmiertelny Hulk” i “Venom” – Czerwony szum w głowie [RECENZJA]
Na początek szczere wyznanie: nie mam pojęcia co obecnie dzieje się w Marvelu. Chociaż potrafię podać kilka tytułów obecnie wychodzących serii, nie wiem, do jakiego kolejnego eventu powoli to wszystko zmierza. Znacznie bezpieczniej czuję się przy historiach sprzed kilku lat, które mogę czytać bez konieczności scrollowania kolejnego wiki, by wiedzieć kto z kim, dlaczego i przeciw komu. O wiele lepiej jest wziąć do ręki pojedynczą serię, nie przejmując się kolejnymi końcami świata i skupić na postaciach oraz ich losach. Tak się szczęśliwie składa, że dwa takie (prawie) niezależne dzieła niedawno trafiły do księgarni. Dotyczą nawet podobnych zagadnień, które powinny gwarantować nie tylko rozbuchaną rozrywkę, ale i chwilę do namysłu. Przynajmniej w ramach komiksu o kosmicznym glucie i zielonym potworze, który lubi bić. Czy w obu przypadkach otrzymałem obie składowe?
Drugi tom serii Nieśmiertelny Hulk rozpoczyna się w piekle. Mówiąc zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Po przerażających zmaganiach u Zielonych Wrót zielony olbrzym musi znaleźć sposób by wydostać się z głębi zaświatów. Oczywiście samo pranie diabła po pysku to nie koniec jego kłopotów, bowiem z osobowościami w umyśle Bruce’a jeszcze nigdy nie było tak źle. Proporcje udziałów wszystkich potworów pod czaszką Bannera zaczynają się gwałtownie zmieniać, czemu jeszcze bardziej zaszkodziła wizyta w piekle. Choć po lekturze pierwszego tomu sądziłem, że Ewing osiągnął maksimum możliwości w kwestii napisania mitologii Hulka na nowo, ten właśnie wykonał rundę honorową wokół samego siebie. Chyba od momentu powstania postaci nikt nie dokonał tak wnikliwej wiwiseksji umysłu głównego bohatera. Scenarzysta czerpie pełnymi garściami z ustanawianych lata temu faktow i z ogromną pewnością siebie pokazuje je w zupełnie innym świetle. Nawet najbardziej kiczowate z perspektywy czasu rozwiązania, stają się tutaj kluczowymi składowymi ogólnej historii Zielonego Olbrzyma.
Odkrywaniu kolejnych skaz na umyśle Bruce’a Bannera towarzyszyć będą jeszcze inne relikty z przeszłości. Ewing przypomniał sobie i czytelnikom o kilku postaciach, których od lat nie widzieliśmy na stronach komiksu. I tak jak przed laty, stają się oni niezbędni dla Bruce’a/Hulka, by udało mu się wyjść cało z całego ambarasu. Razem, we trójkę (chociaż jeśli liczymy kolejne osobowości, to dotrzemy do jakiś 6-7 osób) nie tylko wesprą protagonistę w walce wręcz, ale też w koniecznej autoterapii, gdzie wejrzenie w głąb siebie będzie równie głębokie, co wyprawa na dno piekła. A obie wyprawy w pewnym momencie staną się tak samo trudne. To ponownie motyw zaczerpnięty sprzed wielu lat, gdy sprzymierzeńcy Hulka jeszcze przed chwilą musieli przemówić mu do rozumu za pomocą pięści, a dopiero później słów i perswazji. I choć muszę opisywać to wyłącznie w ogólnikach, zapewniam Was, że jest to rozrywka na bardzo wysokim poziomie, pisana w stylu awanturniczych, nieco pulpowych komiksów z lat 70-80, ale ujęta w nowe, mroczniejsze ramy.
Te właśnie ramy, są istną ucztą dla zmysłu wzroku. Już poprzednim razem zachwalałem iście Cronenbergowskie kształty, jakie przybierali wszyscy i wszystko w Nieśmiertelnym Hulku, a od tego czasu poziom nie spadł ani o krztynę. Nadal jest przerażająco, krwawo, oślizgle, ale dodatkowo także “kwasowo”. Przez konieczność wejścia w głąb kolejnych umysłów, projekcje, halucynacje i koszmary zaczynają znacząco wpływać na percepcję bohaterów. Taki komiks mógłby przyśnić się Wam po zarwanej nocy, mijającej na oglądaniu Obcego: Przebudzenia czy Zbrodni przyszłości doprawionej kilkoma porcjami LSD. Joe Bennett doskonale wie, jak zaprezentować Hulka, aby siał postrach samym spojrzeniem. Nie ważne czy szarżuje, demoluje budynek, dorabia się dodatkowych kończyn, krzyczy czy nawet płacze (serio!), za każdym razem prezentuje się przerażająco. To naprawdę nieposkromiona siła, która zniszczy wszystko na swej drodze, prezentując się zarówno od zwierzęcej, jak i ludzkiej strony.
Nieśmiertelny Hulk przy całej swojej brutalnej i efekciarskiej oprawie jest pozycją zaskakująco ambitną. Ma w sobie niemało miejsca na rozważania filozoficzne, dotyczące natury człowieka i jego relacji ze światem, oraz samym sobą. Imponujące transformacje, jakie przechodzi tytułowy bohater to wyłącznie odbicie rozterek psychologicznych, którym musi stawiać czoła już od ponad 60 lat. Nie sądzę, żeby w ciągu kolejnych serii, lat czy wydarzeń ktokolwiek zrozumiał Hulka tak dobrze jak Ewing.
Niestety jednak, czasami psychologiczno-horrorowy komiks, pomimo sporych ambicji i wysokiego poziomu, wpada w sidła własnego gatunku. To właśnie stało się z trzecim tomem Venoma Donny’ego Catesa, który po dwóch udanych poprzednikach, stał się kolejną zapchajdziurą na półce z komiksami i mapie większego uniwersum.
Rozpoczęła się Maksymalna Rzeź. Na Ziemi szaleje coraz więcej kreatur, które nie spoczną, dopóki nie odnajdą każdego, kto kiedyś był nosicielem symbionta. Aby stawić im opór, Eddie Brock jednoczy siły, ze swoim niegdysiejszym wrogiem- Spider-Manem i razem zamierzają skopać kilka kosmicznych zadków. Jeśli chodzi o streszczanie fabuły, dalej mógłbym zamilknąć. W kwestii poruszanych przez komiks zagadnień nie inaczej, bo niestety trzeci tom Venoma to ciągła scena walki. Celowo nie używam słowa “akcji” bo to słowo wiąże się z jakimś postępującym procesem. Pewnym rozwojem, który zainicjowany w punkcie A, prowadzi do konkluzji w punkcie B. Niestety komiks Catesa to ciągnącą się w nieskończoność sieczka jednych kosmicznych glutów z drugimi, pośród których co chwilę mignie emblemat z pająkiem. Stawką oczywiście jest koniec świata, nasi protagoniści to oczywiście jedyne osoby, które mogą mu zapobiec, a po drodze oczywiście przewartościują swoją relację. Znałem, czytałem, odłożyłem ma półkę.
I choć chciałbym skupić się na większej ilości szczegółów, to właściwie niemożliwe. Nawet próbując przywołać konkretne sceny, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie, nic nie staje mi przed oczami. Choć kilka kadrów prezentowało się tu nader ciekawie i efektownie, to niestety nie stała za nimi żadna podbudowa. Trzeci tom Venoma kartkuje się niczym artbook, gdzie można popatrzeć na sporo dobrego, ale nie ma sensu doszukiwać się zwartej fabuły między kolejnymi pracami. Oczywiście, postępująca horroryzacja sagi o Venomie wizualnie wychodzi mu na ogromny plus, jednak doprowadza do sytuacji, gdzie zeszytów mogłoby być o połowę mniej, a historia nic by nie straciła. Nawet teraz próbując przypomnieć sobie prominentne wątki, nie znajduje ich wiele. Jest tam co prawda syn Eddiego, który nie wie ani o relacji z ojcem, ani o swoich dodatkowych zdolnościach, ale nawet po lekturze tego zdania wiecie, gdzie to zmierza. Animozje na tle Spider-Man/Venom były przepracowywane już nieraz, a kolejny konieczny sojusz nie rzuca nań żadnego nowego światła. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że już nieraz opisywano ją lepiej.
Może przynajmniej Venom nadrabia elementami grozy? Tutaj też nie. Podczas gdy tom drugi był wciągającą, mroczna historią o kosmicznym kulcie, tak trzeci to już pełnoprawny “monster on the loose” u schyłku popularności podgatunku. Odgryza się tu głowy, wypruwa trzewia, bryzga krwią i odrywa kończyny w takiej ilości, że po chwili sterta zwłok przestaje przykuwać wzrok. W pierwszej chwili może to nieco szokować, ale każdy, kto zna choćby oryginalny Maximum Carnage wie, że to nic nowego. Zwyczajnie tym razem ładniej to pokolorowano i wydrukowano na lepszym papierze. Do tego dochodzi konieczność ciągłego czytania kolejnych dymków pełnych wykrzyknień o krwawym odwecie i nadchodzącej zagładzie, co robi się męczące gdzieś w połowie pierwszego zeszytu. Nie wątpię, że wciąż gdzieś kryją się entuzjaści lat 90., gdzie wszechobecne komiksowe ekstremum było powszedniejsze niż chleb, ale od rozwijającego się medium oczekiwałbym pewnego komentarza. Spojrzenia na relikt danych lat ze świeżej perspektywy, a nie z pustym zachwytem i potrzebą ich powtórzenia.
Najnowszy Venom to z wszech miar rozczarowanie. Minirewolucja, jakiej dokonał Cates ma początku serii i jej mroczna kontynuacja to niestety tylko niespełniona obietnica. Maksymalna Rzeź jest dokładnie takim samym rozczarowaniem jak oryginalna historia, z którą dzieli swój tytuł. Akcji i tytułowego rozlewu krwi tu dużo, ale fabuły już odwrotnie proporcjonalnie. To szum tła, który zwyczajnie z białego, przybrał czerwony odcień. Porównanie go z Nieśmiertelnym Hulkiem tym bardziej dowodzi, że historia o potworach potrafi prezentować sobą znacznie więcej niż bezmózgą sieczkę, nawet jeśli zawiera w sobie porównywalną ilość przerażających kreatur.