Recenzje

Nowe komiksy “Star Wars” od Egmontu – Najgorsza trylogia [RECENZJA]

Norbert Kaczała
star wars komiks recenzja
Fragment okładki trzeciego zeszytu serii "Darth Vader" Grega Paka.

Pomimo faktu, że od zakupu LucasFilm przez Disney’a minęło już wiele lat, ciągły szum wokół dysponowania własnością intelektualną George’a Lucasa przez firmę Myszki Mickey TM wciąż jest pełen negatywnych emocji. Toksyczny fandom, zwolnienia aktorów przez osobiste opinie czy przepisywanie kanonu to zagadnienia, przy których wątpliwa jakość ostatnich filmów to najmniejszy z problemów Gwiezdnych Wojen. Jednak na każdego „Skywalkera. Odrodzenie” dostajemy jednego „Mandaloriana”, a na każdego „Dziedzica Jedi” przypada trylogia Thrawna, przez co ciężko jednoznacznie stwierdzić, że Disney permanentnie zaorał ukochane przez wielu Star Wars. Niedługo na rynku wydawniczym pojawią się też zupełnie nowe książki z uniwersum, po tym jak wydawnictwo Uroboros utraciło licencje, a na dodatek wszystkiego, Egmont poza wydawanym od lat „Star Wars Komiks” wypuszcza na rynek trzy, zupełnie nowe serie komiksowe.

Trzymając się zasady z pierwszego akapitu, gdzie niczym Sithowie i Jedi jakościowe pozycje stoją w kontrze do całkowitych baracheł, tak i komiksowy element kanonu Star Wars w Polsce opiera się na tej równowadze. I aby nie trzymać Was w niepewności o naturę każdego z nich, nieśmiało wspomnę tylko, jak świetne historie potrafią wychodzić na łamach dwumiesięcznika. Eliminując z tego duetu stronę jawnie dobrą, pomówmy zatem dlaczego najnowsze komiksy ze świata Gwiezdnych Wojen nie są w stanie zadowolić wieloletniego fana. Na pierwszy ogień wziąłem serię o wdzięcznym i ogólnym tytule „Star Wars”. Pozycja wręcz idealna na start, wszak bohaterami są najbardziej znani i lubiani protagoniści z oryginalnej trylogii. Luke, Leia, Lando, Chewie oraz duet droidów po przegranej Bitwie o Hoth i uprowadzeniu Hana przez Boba Fetta próbują odnaleźć innych rebeliantów, by wkrótce wziąć odwet. Młody Skywalker musi dodatkowo zmierzyć się z szokującą informacją o jego prawdziwym ojcu i podjąć działania zmierzające do powstrzymania go. Oczywiście nie będzie to przeprawa prosta, bowiem na drodze bohaterów staje niszczyciel Wola Tarkina, którym dowodzi despotyczna i mściwa komandor Zahra. I właściwie to tyle, co można wyciągnąć ze „Ścieżki Przeznaczenia”.
Dużym plusem jest fakt, że te same informacje znajdziecie również na tylnej okładce komiksu, którą możecie przeczytać w czasie podejmowania decyzji o zakupie lepszego komiksu. Poza szeregiem rozważań bohaterów na swoim marnym losem, potrzebą walki i nadzieją na zwycięstwo Rebelii, nie mamy nawet o czym mówić. Nie będzie przesadą stwierdzić, że jedną z misji ciągnącą się przez dwa zeszyty, jest powrót do Miasta w Chmurach po…zostawiony tam miecz. Jednak stawka jest dokładnie taka sama, jakbyście zamiast po potężny oręż Jedi, wracali na drugie piętro po portfel. Szkoda, że musicie pokonać aż dwa, tylko przez wasze zapominalstwo. Nie oferuje to absolutnie żadnego zaskoczenia, pomimo ewentualnych sługusów Imperium, jakich spotkamy na swojej drodze. Doskonale wiemy, gdzie czają się pułapki, że do naszych protagonistów będzie się strzelać, czeka nas chociaż jeden popis machania mieczem, a natura Mocy pokaże komuś tajemnicze wizje. Innymi słowy, dostaniemy pozbawioną stawki, rozwodnioną i mdłą wersję oryginalnego filmu, próbującą niezręcznie wypełnić lukę między nim, a sequelem. To wrażenie potęgują nawet alternatywne okładki umieszczone między kolejnym i zeszytami, prezentujące kadry z trylogii. Jak irytująca przypominajka, że w tym czasie moglibyśmy nie marnować czasu i obejrzeć sobie „Nową Nadzieję”.

star wars komiks recenzja
Kadr z pierwszego tomu “Star Wars”

Przez to wszystko całość oscyluje na granicy między miernym, niedokończonym fan fiction a „zapychaczowym” odcinkiem przeciągającego się już serialu fantastycznego. Nikt się niczego nie nauczył, status quo nie zostało zmienione, antagonista tygodnia dostał bęcki niemal bez wysiłku, a jak dobrze pójdzie, to w ostatniej scenie będzie zagadkowa zapowiedź kolejnego odcinka. Tak też się dzieje, bowiem dopiero ostatni zeszyt sugeruje nieco ciekawszy obrót spraw i nadchodzącą zmianę w ramach świata przedstawionego. Nie ukrywam jednak, że ten zeszyt przesuwa „Ścieżkę Przeznaczenia” w rejony wspomnianego fanfika, gdzie z rękawa autora nagle wyciągnięta zostaje karta z tajemniczym nieznajomym, który posiada równie zagadkowe umiejętności. Kto to? Dowiecie się już za tydzień na moim blogasku!
Jednak jak wiemy z czytelniczej autopsji, nie każda historia drużynowa musi być udana, a uwaga autora pod adresem każdego z bohaterów rozdysponowana sprawiedliwie. Bezpieczniejszą opcją wydaje się zatem sięgnięcie po jedną postać i skupienie się wyłącznie na jej perypetiach. Dlatego mogłem upatrywać większych nadziei w pierwszym tomie serii „Darth Vader”, bowiem dzięki np. świetnej pracy Jasona Aarona czy Paula Kempa (autora książkowych „Lordów Sithów”) mogłem eksplorować wyboistą drogę młodego Anakina do stania się symbolem Imperium. I jeśli ktoś nastawił się na dalszy ciąg takowej drogi, to niech od razu zmieni plan wycieczki. Greg Pak bowiem postanawia zawrócić głównego bohatera ze wspomnianej ścieżki i przypomnieć nam o tym marudnym chłopaczku, który kiedyś krył się pod hełmem.
Fakt, że Vader posiada w sobie iskrę dobra i troski jest znany nie od dziś. Ba, to dzięki temu zakończenie „Powrotu Jedi” jest tak zaskakujące i satysfakcjonujące. Jednakże coś, co przez lata było rozpatrywane jako rodzicielska troska o własnego potomka, zostaje niejako przepisana. W „Mrocznym Sercu Sithów” wyruszymy wraz z Vaderem do przeszłości, pełnej nierozwiązanych spraw, ukrytych sekretów i nieszczerych intencji. Innymi słowy, pod wpływem rodzinnego impulsu Anakin Skywalker decyduje się odnaleźć grób swej zmarłej ukochanej – Padme Amidali. Czy znajdują się tam tajne dokumenty, które pogrążą Imperatora? Czy oględziny zwłok zmienią coś w postrzeganiu jej tragicznej śmierci? Czy stojący na straży Rebelianci wyjawią szereg sekretów Ruchu Oporu? Nie, absolutnie nie, co za głupi pomysł…
Nie potrafię zrozumieć zasadności misji, na jaką wyrusza Vader. W jego umyśle zostało już zasiane ziarno niepewności wobec Palpatine’a, więc ewentualna ekshumacja Padme staje się wyłącznie zbędną formalnością. Co więcej, skrajnię ryzykowną, bowiem naraża się on wówczas zarówno Imperatorowi, jak i czyhającym po drodze rebeliantom. Władca Imperium każdorazowo jest krok przed swoimi podwładnymi, dlatego gigant na lokalny cmentarz i wyłganie się z niego raczej nie umknie jego uwadze. Tym bardziej że Vader nawet nie usiłuje zacierać za sobą śladów, choćby zostawiając za sobą dosłowne sterty trucheł, znaczące jego trasę, niczym okruszki rzucane przez Jasia i Małgosię.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]
star wars komiks recenzja
Fragment okładki trzeciego zeszytu serii “Darth Vader” Grega Paka.

Taka porywczość nie jest nawet ukazana jako kolejny gniewny impuls, jakie przez lata kojarzono z ciemną stroną Mocy. Nieprzypadkowo mówiłem o Anakinie, bowiem tak naiwny sentymentalizm, gówniarskie zagrywki i nieliczenie się z konsekwencjami swoich działań przystają bardziej krnąbrnemu padawanowi, a nie doświadczonemu Lordowi Sithów. To wrażenie potęguje także konfrontacja z innymi, znanymi z prequeli postaciami, które tylko wywlekają jego emocje na wierzch. Nie jest to niestety dodanie postaci humanizmu, a zupełne zaprzeczenie drogi, jaką przeszedł, by stać się chłodną i bezlitosną maszyną do zabijania. Wystarczy rzucić w niego odpowiednim słowem, lub wyglądać podobnie do kogoś z przeszłości, aby Vader był gotów zawiązać z nim sojusz i wręczyć do rąk własnych najmroczniejsze sekrety Imperium. Okładka opatrzona cytatem z portalu Graphic Policy, mówi o „dodaniu Vaderowi głębi”. Jeśli skrajna niekompetencja i ciągły regres to obecnie wyznaczniki głębi, powinniśmy zastanowić się nad tym, jak głębokie przemyślenia może skrywać umysł Jar-Jar Binksa…
Do trzech razy sztuka. Cała obsada oryginalnej trylogii nie wypaliła. Darth vader solo się nie sprawdził. Może zatem ulubieniec publiki z drugiego planu da radę? Ludzie kochają Mandalorian, a nie ma chyba bardziej renomowanego ich reprezentanta niż Boba Fett. A w dodatku zostaje on skonfrontowany z dwójką innych, równie skutecznych łowców nagród, którzy gonią za krwawą zemstą i wielkim zarobkiem. Na scenarzyście nie ciąży też piętno kanonu do przestrzegania, bowiem Bossk nie ma ze sobą zbyt złożonego lore’u, a trzeci z łowców to postać zupełnie nowa. Czysta karta do zapełnienia. Brzmi jak samograj, prawda? Owszem, ale pod pewnym warunkiem.

Jest to sukces, wyłącznie jeżeli w waszym sercu czai się czysta, nieironiczna tęsknota za latami 90-tymi, gdzie wszystko było bardziej. Głównie bardziej krwawe, gwałtowne, krzykliwe i „ekstremalne” jak zwykły krzyczeć tytuły na kolejnych okładkach. „Łowcy Nagród” będzie wtedy idealną pozycją dla Was, bo scenariusz nadaje się idealnie do cedzenia przez zaciśnięte w złowieszczym grymasie zęby. Trup ścieli się gęsto, odwety są wyłącznie krwawe i pozbawione skrupułów, bohaterowie dzielą się na szemranych i wkrótce-martwych a powód całej krwawej łaźni staje się drugorzędny. Grunt, żeby działo się dużo i głośno. Co samo w sobie nie jest niczym złym. Taki setting, to na przykład dobre okoliczności do odkrycia w którymś z bohaterów pokładów dobra i troski. Nawet kuriozalne „Sin City” Franka Millera ma swoich bohaterów, którzy choć brutalni, są też sprawiedliwi. Tutaj Ethan Sacks również próbuje stworzyć taką postać, jednakże składając ją z gotowych schematów, które nie oferują sobą żadnego sensownego zwrotu akcji czy zagrywki z naszymi oczekiwaniami.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Celowo używam słowa „składając”, niczym mechaniczną konstrukcję, bowiem nasz nowy bohater, Valance, jest…droidem. Tylko obleczonym w ludzką skórę i udającego, że jest inaczej i odgrażającym się każdemu, kto śmie to kwestionować. Czy wiążą się z tym pytania o status autonomicznego robota wobec istoty żywej? Pojawiają się transhumaniczne wątki wyższości syntetycznego systemu nad wadliwym „mięsem”? Status bohatera wobec innych bohaterów jest jedną z przyczyn jego antypatii? Te i inne wątpliwości możemy wrzucić do kosza na śmieci lub niszczarki, bowiem w komiksie Sacksa nie ma czasu na takie detale. Czeka nas kolejna strzelanina. Nie widzę innego powodu powołania Valance’a do życia niż aspekt stricte wizualny. No bo czy twardziel z całym zestawem broni na plecach i odsłoniętą połową metalowej czaszki nie wygląda odjazdowo? Owszem wygląda, dlatego polecam za cenę komiksu kupić sobie używanego „Terminatora” na Blu Ray’u i w gratisie do tego zestawu dostać też bohaterów z motywacją i zajmującą historię.

star wars komiks recenzja
Kadr z czwartego zeszytu “Łowców Nagród”.

Ktoś złośliwie zapyta, Norbert, czy ty potrzebujesz wyłącznie głębokich rozważań filozoficznych, żeby podobał ci się komiks o Gwiezdnych Wojnach? A ja z uśmiechem zaprzeczę. Dodając jednak, że to nie ambitne wątki są podstawą wciągającej opowieści a jej bohaterowie. Protagonista mógłby przez cały film grać w sabacc albo jeść zupę o ile wniknęłaby z tego jakaś przemiana w jego charakterze, przez co odczułbym, że zarówno ja, jak i on/ona jesteśmy po seansie kimś trochę innym, lub innymi słowy, że nie zmarnowałem czasu, obserwując to jedzenie zupy. I to właśnie największa bolączka „Łowców Nagród”. Tutaj bez względu na ilość pozostawionych zwłok, zbezczeszczonych świątyń i wysadzonych statków, nie zmieniło się nic. Boys will be boys, każdy będzie sobie strzelał i zabijał w imię własnych interesów, aż do zamknięcia tylnej okładki.
Przyznaję, że miejscami oferuje to nieco frajdy. Trafiają się pojedyncze zastrzyki endorfin, kiedy Boba Fett „wjeżdża na pełnej” w swoich oponentów, nie licząc się z nikim i niczym. Kilka kadrów i okładek nadal cieszy oko i pewnie chętnie powiesiłbym je w powiększonej wersji na ścianie mojego pokoju. Jednak równie dobrze mógłbym zrobić to przed poznaniem nowych przygód Łowców Nagród. Ich jedyną wartością jest obecnie wyglądanie fajnie i przypominanie o wcześniejszych, znacznie lepszych perypetiach. W to miejsce można przekartkować artbooka, który przynajmniej miałby uzasadnienie na braki w fabule i nie musiał szczuć nas ładnymi obrazkami.
Jak to dobrze, że Star Wars jest systemem rozrywkowym o tak wielkiej skali. Abstrahując od zbrodniczych metod Disneya, to błogosławieństwem dla fanów jest fakt, że naprawdę ciężko nie znaleźć dla siebie w tym świecie zupełnie nic. Książki, komiksy, filmy, seriale i gry prezentują już tyle przeróżnych zakątków świata przedstawionego, że w którymś w końcu zagrzejemy nieco miejsca. Jeśli szukacie takich komiksów, selektywnie kupcie kilka tomów „Star Wars Komiks” (Serię o Vaderze Aarona oraz „Doktor Aphrę” w szczególności), a najnowsze serie od Egmontu potraktujcie tak jak „Skywalker. Odrodzenie”. Puśćcie w niepamięć, bo inaczej będziecie się tylko denerwować.

Ocena

2 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Mroczne Widmo", "Atak Klonów", "Skywalker. Odrodzenie"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.