“Koniec Świata w Makowicach” [RECENZJA]
No nie jest zbyt fajnie. Nie będę przywoływał po raz kolejny słów na „P” oraz tych kończących się na 19, ale nie ma co ukrywać, mogłoby być lepiej. Jednak jeśli z czegoś możemy się cieszyć, to poza cyklicznymi dobrymi nowinami od Johna Krasinskiego, to faktem, że świat wciąż się kręci, a u bram nie stoi wojna. A nie, momencik…
Nastał koniec świata! Przyszła wojna, stolica zbombardowana, połowa narodu nie ma się gdzie podziać, a jakby tego było mało, w niewielkich Makowicach praktycznie nic się nie zmieniło. Ta mała wioska gdzieś na Podlasiu, zdaje się niemal nie odczuwać szalejącej zagłady, bo tutaj i tak się nie przelewa. Każdy zna każdego, perspektyw nie ma zbyt dużo, a cały świat za granicą Makowic równie dobrze mógłby nie istnieć. No, chyba że akurat sołtys przywiezie wieści z miasta.
Taka wizja gościła w naszej rodzimej kulturze nie raz, nie piętnaście razy, jednak Jan Mazur posiada coś, czego mogliby mu pozazdrościć reżyserzy pokroju Gośki Szumowskiej. To ogromna dawka zrozumienia i empatii dla swoich bohaterów, dzięki którym całe Makowice nie stają się wielką karykaturą. Korzystają z całego dobrodziejstwa inwentarza oznaczonego etykietą „polska wieś”, jednak ani razu nie popadają w śmieszność. Każdy z mieszkańców Makowic swoje przeróżne frustracje opiera na własnym doświadczeniu i poglądach i to tworzy zróżnicowaną tkankę społeczną. Sfrustrowane matki, biznesmeni-amatorzy, czy lokalni pijaczkowie nie wzięli się znikąd. A czy może być lepszy pretekst do wylania swojej żółci niż domniemany koniec świata?
Co ciekawe, cały ten atomowy Armagedon może równie dobrze nie mieć miejsca. Mazur wykreował bowiem w tej niewielkiej miejscowości tak specyficzny i zaskakująco ciężki klimat, w którym trudno nie odnieść wrażenia, że apokalipsa wydarzyła się w Makowicach już wiele lat temu. Wszechobecny marazm bijący z twarzy Makowiczan to cecha, którą otrzymuje się równocześnie z dowodem osobistym w urzędzie gminy.
Przez całą lekturę, informacja o tym, w jakim czasie rozgrywają się przedstawiane wydarzenia nie pada ani razu. Konne powozy sugerują okolice dwudziestolecia międzywojennego, ale odjeżdżające z podwórka polonezo-podobne samochody osobowe wrzucają nas w okolice lat 80-tych. Nie mamy też pojęcia kto zrzucił wspominane kilkukrotnie bomby na stolicę oraz inne większe miasta. Niemcy? Rosjanie? Nie wiadomo. Ważne, że są źli i na bank nie są stąd. Co więcej, cały wątek opuszczania, lub przybywania do Makowic wybrzmiewa jak za każdym razem niczym przeprawa przez Styks. Do tego miasta przybywa się zostawiając za sobą poprzednie życie, a i poza jego granicami nie jest się już tym samym człowiekiem.
Cały ten niezwykle prosty, ale jednocześnie strasznie skomplikowany świat idealnie oddaje specyficzna kreska Mazura. Eufemistycznie mówiąc minimalistyczna oprawa, może być odebrana jako test na czytelniku. Przyzwyczajeni do bombardujących nas kolorami wielkich tomów z przygodami najznamienitszych superherosów, możemy być nieco zszokowani widząc postaci, niewiele wykraczające poza fizjonomię standardowego patyczaka. Jednakże w tym szaleństwie jest skuteczna metoda. Tak jak wspomniałem akapit wcześniej, Makowice to wieś jakich wiele. Ludzie przypominają mieszkańców tej wioski, w której zatrzymaliście się po drodze na jakiś duży event żeby kupić fajki, lub tej mieściny gdzie mieszkała wasza babcia.
Dlatego nie powinno dziwić, że nawet jej rezydenci wyglądają jak…ktokolwiek. Możliwi do rozróżnienia tylko dzięki akcesoriom ubioru czy paru zmarszczkom na twarzy, sprawiają wrażenie mikro-konglomeratu, w którym każdy, choć tak do siebie podobny, bardzo chce robić coś po swojemu. Ten minimalizm pomaga też w kreowaniu przestrzeni. Zupełny brak horyzontu kreuje wrażenie, jak gdyby całe Makowice egzystowały na innej płaszczyźnie rzeczywistości. Za granicą miasteczka rozciąga się wielkie nic, a jedyne formy życia rozwinęły się właśnie tutaj, w centrum podlaskiego wszechświata.
Jan Mazur w moich oczach jest mistrzem kreowania dramatycznych historii, osadzonych w lokalnych mikrokosmosach. Dwa lata temu zaprezentował nam Tam gdzie rosły mirabelki – jeden z moich ulubionych komiksów ostatnich lat, gdzie pomiędzy szarymi klocami polskich blokowisk gwałtownie zmieniają się życia. Przyjaźnie są wystawiane na próbę a najprostsi ludzie skrywają najgłębsze uczucia. Po drugiej stronie tego społecznego medalu znajduje się przedmiot dzisiejszej recenzji, który mimo wysłania czytelnika na prowincję, pokazuje, że społeczne problemy nie zależą od położenia na mapie Polski i świata. Zależą od naszej mentalności. Oraz w pewnym stopniu od środowiska, ale to w naszym interesie jest wykrzesanie z siebie odwagi i chęci by się z niego wyrwać.
Marzą mi się czasy, świat za kilka lat (ale wolałbym by były to tylko tygodnie lub miesiące), w którym historie pisane przez Jana Mazura zdobędą wszystkie możliwe statuetki, jakie wszelakie branże oferują scenarzystom. Nie ważne czy będzie to filmowy fenomen na skalę światową, kolosalna sprzedaż jego komiksów, adaptacja teatralna, słuchowisko czy książka. Ważne, że autor wybornego „Końca świata w Makowicach” będzie wtedy na ustach wszystkich, którym zależy na świetnych opowieściach. Potrzebujemy więcej Janów Mazurów. We wszystkich wsiach i miastach.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Tam Gdzie Rosły Mirabelki", "Bękarty z Południa", "Pana Żarówkę"