FilmyKinoRecenzje

“Co w duszy gra” – Na kozetce u Pete’a Doctera [RECENZJA]

Norbert Kaczała
Kadr z filmu "Co w duszy gra" (Fot. Materiały prasowe)

Na przestrzeni całokształtu mojego życia, które upłynęło mi na oglądaniu wszelakich filmów, pod względem ważnych życiowych lekcji i bagażu emocjonalnego najwyraźniej w pamięci zapisywały mi się wszelakie animacje. Nie jest to jedynie niesione nostalgią przeczucie, bowiem nawet w ciągu ostatnich kilku lat najwięcej łez i emocji wyciskały ze mnie kolejne dzieła od studia Pixar. Podejmując tematykę straty i wytyczenia nowej ścieżki życiowej, uczyły mnie tego, czego nie potrafiłbym nauczyć się sam, jednocześnie opowiadając niezwykłe historie. A dzisiaj, w chwili gdy jestem na ostatniej prostej swoich studiów, Pete Docter wypuszcza w świat swoje dziecko, które ponownie rzuci światło na niezrozumiałe przeze mnie aspekty życia i filozofii. I jak zwykle, okazał się moim najlepszym terapeutą.

W Co w duszy gra przyjdzie nam śledzić losy Joe Gardnera, niezwykle utalentowanego muzyka, który niestety, zamiast światowej kariery, poświęca energię i czas na pracę w lokalnej szkole ucząc młodzież muzyki. Raz za razem odsyłany z kwitkiem z kolejnych przesłuchań, wreszcie dostaje szansę od losu i możliwość gry u boku lokalnej gwiazdy. Niestety na drodze do osiągnięciu jego pragnienia staje…śmierć. Nieszczęśliwy wypadek kończy żywot Joego, który za wszelką musi wrócić z zaświatów na ziemię. W osiągnięciu celu pomoże mu 22, która za wszelką cenę nie chce tam trafić, ale może załatwić przepustkę. O ile uda im się wspólnie znaleźć „Iskrę”, która uprawnia duszę do pojawienia się na naszym padole. Tutaj właśnie rozpoczyna się trudna podróż naszych bohaterów celem ukazania 22-ce, że życie jest coś warte, a Joemu…że nie potrzebuje tego czego szuka.

Kadr z filmu “Co w duszy gra” (Fot. Materiały prasowe)

Choć niejeden tekst opisujący dzieło Pete’a Doctera zawiera ten element i ja muszę powiedzieć o najważniejszej zalecie filmu. Chodzi o rozróżnienie pragnień i potrzeb bohatera oraz umiejętne przenoszenie uwagi widza z jednego na drugie. W odpowiednio rozpisanym skrypcie główny bohater musi dążyć do osiągniecia upatrzonego przez siebie celu, wyrażonego przez pragnienie (ang. Want), po to by w odpowiednim momencie zdać sobie sprawę, że spełnienie zagwarantuje mu to coś innego, czego potrzebuje (ang. Need). Jego ogląd sytuacji zazwyczaj wtedy się zmienia, a bohater wyciąga ze swoich doświadczeń cenną lekcję. I dokładnie tak sprawa wygląda w „Soul”. Choć od samego początku razem z głównym bohaterem wierzymy, że cel do którego będzie zmierzał jest gotową receptą na szczęście i spełnienie, rzeczywistość szykuje dla niego coś innego. Nie zawsze przyjemnego, ale niezwykle cennego, aby odnaleźć ład w swoim może-odzyskanym życiu na Ziemi.

Przeczytaj również:  „Cztery córki” – ocalić tożsamość, odzyskać głos [RECENZJA]

Kontrast ten pięknie wyrażają dwa plany, na których dziać będzie się nasza historia. Kolorowy i na swój sposób nowoczesny świat poza życiem, oraz przyziemny i nierzadko nieprzystępny świat doczesnej dorosłości i monotonii. Nie znajduję słów pochwał by oddać moje uwielbienie do pięknej i przejrzystej struktury zaświatów, oraz ich obsługi. Każdy element znajduje swoje naukowe oparcie i jest wyjaśniony na tyle klarownie, że nawet najmłodszy widz bez problemu zrozumie funkcję tego cudacznego budynku czy przedmiotu. Oczywiście ta oniryczna magia z czasem znajduje swoje ujście do naszego planu astralnego, nie tylko przez zmianę w podejściu głównego bohatera, ale choćby i przez niezwykle pomysłowe wplatanie w historię motywu medytacji czy transu, za które me pokłony schodzą jeszcze niżej. Świat na Ziemi pomimo zupełnie innego klimatu (znanego z autopsji oczywiście) również na swój sposób zachwyca. Pixar już od swojego początku wyznaczał nowe trendy w animacji komputerowej, a „Soul” nie jest wyjątkiem. Gdyby nie projekty samych postaci, czy pewne „kreskówkowe” zmiany niektórych proporcji, całość można by cytując za klasykiem, pomylić z prawdziwością.

Powyższy akapit chciałem zakończył słowami „choć nasz świat pewnie nie bywa aż tak piękny”. Jednakże wtedy przyznawałbym się do zignorowania całego wydźwięku filmu Doctera. Refleksją z jaką zostawia nas reżyser jest bez wątpienia wezwanie do dostrzeżenia w życiu czegoś więcej niż szara codzienność. Jednak sceptycznych, bojących się banalnych frazesów o bieganiu będącym lekiem na depresję, uspokajam. Twórcy nie silą się tutaj na puste frazesy, przymykając oko na szereg cierpień w doczesnej egzystencji. Te bolączki wciąż istnieją, jednak naszym zadaniem nie będzie ich zwalczenie. Ba, naszym obowiązkiem nie jest dokonanie niczego wielkiego w żadnym zakresie życia. Sednem jest tylko to, bo umieć wyciągnąć z niego coś dobrego. I wierzcie mi, jeśli obecnie goniąc za swoimi marzeniami, przystanęliście zmartwieni, że już nie zdążycie ich spełnić, Pete Docter odpocznie z Wami, a potem ruszycie dalej w swoim tempie. Bez pośpiechu. Ze łzami wdzięczności w oczach.

Przeczytaj również:  „Bękart" – w poszukiwaniu ziemi obiecanej

Naszemu biegowi/spacerowi będzie akompaniować grupa niezwykłych artystów. Choć na jazzie znam się w stopniu absolutnie żadnym, nie sposób nie pochwalić kompozycji Jona Batiste’a, które stanowią swoją własną odpowiedź. Każdy utwór żyje tutaj własnym życiem idealnie ukazując złożoność emocji głównego bohatera, które dane jest nam przezywać z nami. Nawet widząc tylko Joe’go muskającego klawisze fortepianu, lewitującego w nieokreślonej przestrzeni astralnej, czujemy wszystko co kształtuje jego duszę i wędrujemy wspólnie w nieodkryte jeszcze jej zakamarki. Wtórując refleksji z poprzedniego fragmentu, nie musicie być ekspertami by móc się zachwycić.

Nie inaczej jest oczywiście w przypadku duetu odpowiedzialnego za wszelakie astralne i nieziemskie dźwięki, czyli Trenta Reznora i Atticussa Rossa. Jako ogromny fan Nine Inch Nails nie mogę nie piać z zachwytu słysząc każdą kolejną nutę dobiegającą z syntezatorów, która idealnie uzupełnia prezentowane mi obrazy. Ich muzyka brzmi niezwykle znajomo, a jednak kompletnie obco. Ona również jest jednocześnie opisowa i ilustracyjna, z drugiej ma własną tożsamość, nie potrzebującą żadnych wizualnych stymulantów. Fakt, że obaj Panowie zostali w tym roku nominowani do Oscara dwukrotnie napełnia me serce taką radością jak samo słuchanie efektu ich pracy.

Truizmem będzie stwierdzić, że Pixar przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu swoich animacji, oraz że „Co w duszy gra” nie jest wyjątkiem. Film Doctera można oczywiście rozpatrywać także w bardziej pesymistycznych kategoriach o syzyfowej wspinaczce po sukces, jednak to od nas zależy co z niego wyciągniemy. Jeśli ufacie reżyserowi w takim samym stopniu jak ja (a nie wiem, czy po „W głowie się nie mieści” można posądzać go o jakiekolwiek złe intencje), uczyńcie to ponownie. „Soul” jest filmem niezwykle ważnym, podejmującym bardzo istotne tematy dla osoby w absolutnie każdym wieku. Nie oferuje gotowych odpowiedzi, jednak niczym dobry terapeuta pomaga nam wkroczyć na właściwą ścieżkę życia, abyśmy mogli pokonać ją sami. Pete Docter to człowiek, któremu jestem gotów zawierzyć swą duszę, bo doskonale wyjaśnił mi co w niej gra. Nawet jeśli wybrzmiewająca w niej melodia skłoniła mnie do płaczu.

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.