Advertisement
FestiwaleFilmyOctopus Film Festival 2023Recenzje

„Setki bobrów” – Polewacze polani [RECENZJA]

Norbert Kaczała
fot. „Setki bobrów”
fot. „Setki bobrów” / mat. prasowe

Wiecie, czego mi brakuje we współczesnym kinie? Komedii. Bezpretensjonalnej, pozbawionej wulgarnego humoru komedii. Czasem tęsknię za złotymi czasami slapsticku, gdzie gag nie ujmował może wysublimowaniem, ale cieszył kreatywną inscenizacją. Jasne, szanujący się Ambitny Kinoman™ nie przyzna, że bawi go wywalenie się na tyłek czy cios żelazkiem w głowę, ale kto nie spogląda czasem z nostalgią na Zwariowane melodie, niech pierwszy rzuci kamieniem. Nagle, niczym drapieżcy z gęstwiny leśnej wyłaniają się Mike Cheslik i Ryland Brickson Cole Tews i sprawiają, że prawie cała kinowa wyje ze śmiechu. Czas zapolować na Setki bobrów.

Zaśnieżone lasy XIX-wiecznej Ameryki Północnej. Jean Kayak (w tej roli scenarzysta) był niegdyś wziętym producentem cydru, lecz hulaszczy i nieodpowiedzialny tryb życia doprowadziły jego alkoholowe imperium do upadku. Ale swój udział miały w tym też bobry, które zniszczyły mu beczki na jasnozłoty trunek. Pozostawiony z niczym, musi zdobywać środki do życia. Od pożywienia i odzienia zaczynając, a kończąc na… pierścionku zaręczynowym dla córki lokalnego sprzedawcy.

Obserwujemy tu zatem klasyczną historię o miłości, zemście i samospełnieniu. Jean z biegiem trwania akcji będzie zdobywał nowe umiejętności, stając się skutecznym łowcą futer i postrachem leśnej zwierzyny. To historia ze wszech miar w starym stylu. Przede wszystkim ma ona podręcznikową wręcz strukturę, ze wszystkimi etapami podróży bohatera, którą bardzo łatwo prześledzić. Co jednak istotne, historia dość szybko wymyka się przewidywalnym ramom, a przeszkody do pokonania zaczynają urastać do absurdalnych rozmiarów. I nie mógłbym być bardziej szczęśliwy z tego powodu. Uwielbiam być pozytywnie zaskakiwany, a w Setkach bobrów jakąkolwiek próba przewidywania tego, co wydarzy się zaraz spala na panewce. Podstawa, jak wspominałem, jest prosta, ale wszystko wokół niej urasta do miana dzieła szalonego geniuszu.

Przeczytaj również:  "Powinniśmy porzucić stereotyp polskiego filmu". Rozmawiamy z Hubertem Miłkowskim.

Przyznaję szczerze, że po obejrzeniu materiałów promocyjnych miałem obawy. Sklejka puszczana przed projekcjami konkursu głównego na festiwalu zapowiadała film, który łatwo mógłby zostać opisany jako bardzo zły, ale wiecie, to tak specjalnie. Tak miało być, proszę, nie wychodźcie jeszcze… Setki bobrów robią bowiem duży użytek z własnych ograniczeń realizacyjnych. Na ekranie każdy zwierzak to jeden z aktorów w wielkim, pluszowym stroju, a ich zachowanie zostało oczywiście uczłowieczone. W prawdziwym życiu bobry nie skopią cię jak dresiarze w bramie. I niemal w każdej scenie zostaje to jakoś sfunkcjonalizowane, dając możliwość wybrzmienia kolejnemu żartowi. Oczywiście, nie każdy z nich musi trafić w wasz gust, jednak takie już prawo komedii.

fot. „Setki bobrów”
fot. „Setki bobrów” / mat. prasowe

Tym bardziej, że pokłady humorystyczne nie wynikają tutaj wyłącznie z zawieszenia niewiary w kwestii biologicznej akuratności. Setki bobrów są pokazem o wiele szerszych slapsticowych horyzontów, niż można by zakładać po zobaczeniu trailera. Tutaj każdy, nawet najmniejszy i poboczny gag, znajduje swoje rozwinięcie i pointę w dalszej części filmu. To ogromnie miłe zaskoczenie widzieć film, który, nosząc w sobie wszystkie cechy typowego Walaszekcore, prezentuje autentyczną troskę o własne rzemiosło. Tak jak u naszego Chciwego Grubasa, nawet najzwyklejsza kupa ma konkretne fabularne i dramaturgiczne zadanie.

Jednak Setki bobrów to film daleki od taniości pod względem wizualnym. Im dalej w las bowiem (zarówno w przenośni, jak i dosłownie), tym bardziej materia filmowa staje się plastyczna. Wykroczymy daleko poza ośnieżone połacie puszczy, z okazjonalnym green screenem gdzieś za drzewem. Widzowie nie są gotowi na to, jak oszalały wizualnie będzie to film. Chylę czoła przed montażystami, bowiem dawno nie widziałem projektu tak nowoczesnego, a jednocześnie tak klasycznego. Niektóre sekwencje chciałby zrobić sam Buster Keaton, gdyby miał dostęp do After Effects. Takie gagi chciałby robić Chuck Jones, gdyby mógł rysować na komputerze. O takich sekwencjach mógłby marzyć Jacques Tati, gdyby Pan Hulot zamieszkał w środku lasu. Nie wiem, ile kosztował ten film, ale w jego ewidentnie niskim koszcie kryje się ogromna część jego uroku. Choć marzę, by zarobił jak najwięcej, nie chciałbym, aby kosztował choć dolara więcej.

Przeczytaj również:  „Autobiografia”, czyli indonezyjskie slow cinema o istocie zła [RECENZJA]

Gdybym miał narzucić na siebie metaforyczną opończę profesjonalizmu i zacząć gdybać o najlepszych seansach tego roku, to pewnie sięgnąłbym po kino oscarowe poprzedniego i nadchodzącego sezonu. Ale póki co, wyrzucam tę zakurzoną pelerynkę, aby wszem i wobec obwieścić, że kocham Setki bobrów. Nie pamiętam seansu, na którym śmiałbym się tak często i głośno, wraz z całą salą współentuzjastów. Jest to kino przecudownie oldskulowe, przepuszczone przez sito dzisiejszej filmowej samoświadomości. Przepowiadam niniejszym, że już niedługo będzie to pozycja kultowa, a ja osobiście będę głosił jej wielkość. To ucieleśnienie zabawy i frajdy z doświadczania kina, którą zapewne mieli odbiorcy na pierwszym seansie Polewacza polanego. Tyle że polewaczów są tutaj setki.

Film Setki bobrów zdobył II nagrodę w Konkursie Głównym na Octopus Film Festival 2023. Festiwal objęliśmy patronatem medialnym.


korekta: Kamil Walczak

Ocena

9 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.