“Homar Johnson” – Hehe, bo wiecie [RECENZJA]
Jeśli zdarza Wam się przesiadywać w filmowej banieczce, mogliście zetknąć się ze stwierdzeniem (wybaczcie surowe tłumaczenie) “superbohaterskie zmęczenie”. Wszechobecni na wielkich i małych ekranach herosi przyjęli już tyle form i ratowali świat tyle razy, że publika rzekomo zaczyna tracić zainteresowanie ich poczynaniami. Nie zamierzam jednogłośnie i obiektywnie oświadczać czy zjawisko to faktycznie szeroko występuje, jednak nakreśla to istotny wątek. Zwłaszcza dla kogoś, kto całym tym trykociarskim światkiem interesuje się od zawsze aż do dzisiaj — mnie. Chodzi tu o wagę opowiadanej historii, kosztem renomy i popularności postaci. W ramach świetnej opowieści, przed oczami odbiorcy może pojawić się choćby najdziwniejsza postać, bylebyśmy tylko chcieli jej kibicować. Człowiek Mrówka, Rakietowy Szop, Marsjański Łowca, czy choćby… Homar. Dokładnie Homar Johnson.
I choć powyższy akapit tworzy subtelnie aurę nadchodzących pochwał, wobec chwalonej nieraz przepastnej i eklektycznej wyobraźni Mike’a Mignoli, niestety dziś będzie inaczej. Homar Johnson, to bezkompromisowy superbohater. Choć stróże prawa w jego rodzinnym mieście nazwaliby go raczej mścicielem. Ściga kryjących się w zaułkach złodziei, rozpracowuje mafijnych bossów, walczy z nadnaturalnymi monstrami, a po skończonej akcji osiada w swej samotni, pielęgnując i reperując swoje niezwykle pojazdy i gadżety. Iście wywrotowa postać, rzekłby cyniczny czytelnik, widząc w Johnsonie lustrzane odbicie innego popularnego herosa. I rzekłby słusznie (wszak i ja to rzekłem), bowiem Homar Johnson jest w szerszej perspektywie niczym więcej jak kolejną kalką po archetypie Mrocznego Mściciela. Zapytać można, czy jestem świadomy zjawiska pulpy? Ironii? Postmodernizmu? Owszem, ale zjawisko lenistwa też jest mi znane. Ciężko mi przejść obojętnie wobec faktu, że wyszło to spod ręki człowieka, który tak sprawnie potrafił łączyć najróżniejsze motywy. Heros z zepsutego miasta, zmagający się z demonami, nieumarłymi i innymi zjawami, to format znany, lecz otwarty na szereg modyfikacji. Te jednak nigdy nie zaistniały, a ja przez całą objętość sporego tomu w twardej oprawie spoglądałem wyłącznie na popłuczyny po Batmanie.
Nie mam pojęcia, kim jest Homar Johnson. Pogromcą złoczyńców, jasne, ale kim ponad to? Przez te kilkaset stron niedane mi było dowiedzieć się nawet, skąd właściwie wziął się pogromca niesprawiedliwości, co motywuje go do zakładania bojowego stroju i jak zapatruje się na swoją działalność. Ot, pojawia się w mieście, bije, kogo trzeba, a my czekamy na kolejny zeszyt, gdzie wydarzy się niemalże to samo. Jedynie zdzielona pięścią lub nogą demoniczna twarz będzie inna. Walki te nie stanowią dla protagonisty wyzwania natury wyższej niż ułożenie sekwencji ciosów i dobranie odpowiedniej broni. Ta zasada mogłaby się sprawdzić, gdyby Homar był grywalną postacią w Mortal Kombat, ale jako bohater długiej historii obrazkowej nie sprawdza się zbyt dobrze. W porównaniu znacznie lepiej wypadają wszelacy pomagierzy i wspólnicy tytułowego bohatera, bowiem choć tak jak on mieszczą się w ramach stereotypu, ukazują odrobinę własnego charakteru. Na tle wariata w dziwnym stroju i z jeszcze dziwniejszym pseudonimem, każdy przeciętniak zyskuje sporo pola do popisu.
Lektura Homara zapewnia przynajmniej satysfakcję od strony wizualnej. Właściwie wszystko, co wchodzi w skład Mignolaversum dzięki światotwórczym umiejętnościom autora prezentuje wysoki poziom estetyczny. Klimat noir, czy obecne wstawki retrofuturystyczne w połączeniu z elementami nadprzyrodzonymi tworzą śliczną całość. Są one niestety nieco ograniczone przez osadzenie fabuły wyłącznie w wielkiej metropolii, w związku z czym artyści nie mają zbyt wielu okazji, by się wyszaleć. Ot, rzetelnie wykonana robota, bez przestrzeni na autorskie wyczyny. Na szczególną uwagę zasługują okładki oryginalnych zeszytów, czerpiące jawnie z dorobku pulpowych komiksów z okolic lat 30-50-tych, oraz z plakatów filmowych tego samego okresu. Jest romans, horror, kryminał. Wszystko, czego można oczekiwać od tamtej kultury popularnej. A jak wspomniałem wcześniej, wlicza się w to też licha strona fabularna.
Przy całej mojej sympatii do postmodernizmu, Mike’a Mignoli, pulpy i komiksu, okazuje się, że ich połączenie nie musi wiązać się z żadną jakością. Homar Johnson to byt, który mógłby zadziałać jako jednorazowe pojawienie się komiksu w komiksie, jednak rozbudowany do tej formy, traci swój urok. Dzieła kultury tak obficie czerpiące z istniejącego dorobku gatunków i konwencji, powinny swoje istnienie uzasadnić czymś więcej niż puszczeniem oczka do tych, co wiedzą. Należy stworzyć w ich obrębie dodatkową warstwę, która poza cytatami prezentuje wartość autorską. Od laurki i analizy gatunku, po krytykę i ironię — pełna dowolność. Byle było tam coś więcej.