Amazing Spider-Man – J. Michael Straczynski – The Amazing Writer-Man [RECENZJA]


Mogliście już to subtelnie odczuć, ale gdyby jednak ominęła Was najważniejsza animowana premiera ostatnich lat, przypomnę: cały świat kocha Spider-Mana. Superbohater, którego kojarzą na świecie niemalże wszystkie generacje inspirujące się poczynaniami Człowieka Pająka. Wielka moc, wielka odpowiedzialność, wielki potencjał na fantastyczne historie. I chociaż mamy teraz wybitne animacje, świetne gry i dobre filmy live action, z komiksami o pająku ostatnio bywa kiepsko. Choć nie zamierzam wtórować internetowym krzykaczom w narzekaniach o tym jak Zeb Wells zrujnował Spider-Mana (jako chyba czwarty scenarzysta w ciągu minionej dekady), to przyznać muszę, że lata komiksowej świetności Parkera są już za nami. Ale od czego jest Egmont i wydawane regularnie klasyki komiksu? Dzisiaj przyjrzymy się serii, która wprowadziła Spider-Mana w XXI wiek i do teraz praktycznie nie ma sobie równych pod względem jakości.
J. Michael Straczynski gościł już ze swoim komiksem na łamach naszego portalu, bowiem to spod jego ręki wyszła fantastyczna rewitalizacja postaci Thora Gromowladnego. Nieco wcześniej jednak, bo w roku 1999, w jego scenariopisarskie dłonie trafił Peter Parker. Od strony biograficznej, ciężko byłoby znaleźć człowieka bardziej stworzonego do tego zadania. Straczynski od wczesnych lat szkolnych marzył o opowiadaniu historii i snuciu fantastycznych opowieści, co nie spotykało się z dużą aprobatą ze strony rówieśników, ani większości pracowników szkoły. Dwie nauczycielki dostrzegły jednak jego potencjał i wbrew niechęci rodziców chłopaka, popychały go w stronę twórczą. Zaowocowało to kilkoma sztukami teatralnymi, słuchowiskami radiowymi i scenariuszami do szeregu animacji, autorskim serialem Babylon 5, a z czasem i angażem w Marvel Comics. Czy jest zatem ktoś, kto lepiej rozumiałby historię popychadła z olbrzymimi umiejętnościami niż JMS?


Straczynski zabiera Petera Parkera w retrospektywną podróż do jego początków. Nie zagłębimy tu co prawda lat szkolnych młodego Petera, ale wrócimy do placówki, gdzie lata te upływały. Pewnym ciekawym zrządzeniem losu, Parker nieparający się już fotografowaniem swojego pajeczego alter-ego, podejmuje pracę jako nauczyciel przedmiotów ścisłych. Widząc jak diametralnie podupadło jego dawne sąsiedztwo i szkoła, postanawia zmienić coś zarówno w cywilu, jak i nosząc czerwoną maskę. Równolegle jednak, w Nowym Jorku pojawia się nie tylko grupa bandziorów na usługach tajemniczego Morluna, ale też tajemniczy staruszek, który wie o mocach Petera więcej niż sam ich posiadacz — Ezekiel. To postać nakreślona bardzo subtelnie, która wyraźnie jednak zaznacza swą obecność. Enigmatyczny, pewny siebie, uzdolniony i nie do końca wiadomo, po której stojący stronie. Co jednak najciekawsze, przy niemal całkowitym przepisaniu elementów mitologii Człowieka Pająka, wątek ten jest najmniej angażującym z całego tomu. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż kompetentnie i odważnie napisany element całości, jednak niknie on przy absolutnie najważniejszej części. Peter Parker w końcu na powrót stał się przyjaznym Spider-Manem z sąsiedztwa. W runie Straczynskiego ogrom miejsca poświęcony jest na starania naszego protagonisty o poprawę jakości życia nowojorczyków. Obecny jest tam wątek odbudowy zdewastowanych w czasie walk, że złoczyńcami straganów, wsparcie rodzin w kryzysie bezdomności i uzależnienia, czy nawet pomoc Spider-Mana w odrabianiu pracy domowej. Po miejscami kuriozalnych przygodach Parkera z lat 90-tych, scenarzysta wraca do podstaw i pozwala mu być lokalnym bohaterem. Nadzieją na lepsze jutro dla zapatrzonych w niego dzieciaków i nie tylko.
Oczywiście, pod względem akcji opowieść Straczynskiego również dostarcza sporo emocji. Jak już wspomniałem, scenarzysta dość śmiało pogrywa sobie z ogólną pajęczą mitologią, nadając znanym wydarzeniom zupełnie inny wydźwięk. Przez dziesięciolecia nawet najdziwniejsze elementy światotwórcze uniwersum Spider-Mana motywowane były raczej naukowo, przez co drastyczne odejście do nich mogłoby zupełnie gryźć się z całością. J. Michael jednak doskonale wie, jak inkorporować nadprzyrodzone wątki w najbardziej przyziemną historię i vice versa (Thor jest tego idealnym przykładem). Morlun, choć nie zabawił w komiksach z Pająkiem na dłużej, przez ciekawy zestaw umiejętności i wyróżniający się outfit, był pewnym powiewem świeżości. Wyraźnie widać, że Parker będzie musiał sporo się nagimnastykować i nagłówkowa, aby nie tylko wyjść z opresji cały (co czasem będzie wyjątkowo trudne), ale tym bardziej by wygrać. Na szczęście w tych zmaganiach nasz protagonista będzie mógł liczyć na wsparcie. Zarówno w samej walce, jak i w motywacyjnej rozmowie.


Straczynski posiada też niekwestionowaną umiejętność uczłowieczania postaci tła. Zarówno tych już istniejących, jak i tworzonych od podstaw. Mówiłem już o całej plejadzie mieszkańców pajeczego sąsiedztwa, ale wokół Spider-Mana od zawsze niemal krąży kilka innych ważnych postaci. Od lat 90. niestety bywało z nimi różnie. Związek Petera wszedł w okres separacji, Ciocia May była tylko narzekającą (czasem też na podłożu rasistowskim) starszą panią, a pozostali właściwie zniknęli. Tutaj jednak powrócili do swoich niezwykle potrzebnych zadań. Relacja MJ i Petera na przestrzeni całego tomu powoli zaczyna posuwać się w stronę dawnej świetności. W małych gestach i uprzejmościach kryje się głębia uczuć, o których żadne z nich nie chce i nie jest gotowe zapomnieć. Choć komiksowy Peter rzadko zasługiwał na szczęście, każde spotkanie z kobietą jego życia urasta tutaj do najpiękniejszego momentu na świecie. Ciocia May też będzie musiała wykroczyć poza schemat “starszej pani do ratowania”, bowiem sieć, w którą wplącze się Peter (pun intended) pomoże rozpłatać wyłącznie najważniejsza kobieta w jego życiu. Jak? Sami się dowiecie.
Mówiliśmy o dojrzewaniu. Ja też z biegiem lat musiałem to zrobić, nawet jeśli chodzi o podejście do tego konkretnego komiksu. Lat temu bez mała 11 (jakim cudem to już?) na półkach salonów prasowych w naszym kraju pojawiła się Wielka Kolekcja Komiksów Marvela, której pierwszym numerem jest właśnie “Spider-Man” Straczynskiego. Był to subtelny początek mojej nieświadomej krucjaty przeciw Johnowi Romicie Jr, który na łamach kolekcji gościł zdecydowanie zbyt często na gust nastoletniego mnie. Zwłaszcza gdy pojawił się w 4 tomach z rzędu. Silnie zgeometryzowana kreska, plus intensywna, nasycona kolorystyka wydawały mi się niemal parodią komiksu superbohaterskiego. Kuriozalną kontynuacją wszystkiego, co najgorsze w latach 90-tych. Jednak gdy mam na karku ponad dekadę więcej i chce wierzyć, że rozumiem to medium nieco lepiej, doceniam co młody Romita na wyprawiał. Gdy włoży w swoją pracę serce widać, że doskonale panuje nad tworzoną materią. Wie, jak umieścić w przestrzeni dynamiczną akcję, podniebne akrobacje i każdy wymierzony cios. Jest niczym impresjonista scen walk, a nie wysublimowany portrecista. Potrafi pędzić na złamanie karku między wieżowcami wraz z Peterem i nakreślać piękne choreografie scen walki. Dopiero po latach widzę, jak wielki wpływ na artystę miał nie tylko zdolny ojciec, ale też Mistrz Kirby. Wiem teraz, że gdy JRJr chce, to naprawdę potrafi wyczarować dzieło. Szkoda, że w najnowszym runie Zęba Wellsa przestało mu się chcieć…


Jeśli kiedyś pokochaliście filmy Raimiego, graliście w świetne gry z Pająkiem, oglądaliście kreskówkę z lat 90-tych lub późniejszą, ale nie wiecie, gdzie zacząć z komiksowymi przygodami Spider-Mana, nie dacie rady zacząć lepiej. Komiks Straczynskiego to do dzisiaj wyznacznik złotego standardu jak można i powinno się pisać Petera Parkera. Znajduje się tutaj każdy element stanowiący fundament postaci, zarówno od strony stricte rozrywkowej, jak i “moralizatorskiej”. Gdy po raz kolejny czytam nagłówki o obecnych runach Spider-Mana nazywanych najgorszymi w historii, zamiast narzekać na obecny stan Marvel Comics, wystarczy, że sięgnę na regał i przypomnę sobie, po co w ogóle czytam o przygodach chłopaka strzelającego siecią z nadgarstków. Zresztą nie bez powodu robią to do dzisiaj tysiące osób. Wy też to zróbcie.