“Kingdom Come” – Biblia, heroizm i braki w edukacji Zacka Snydera [FELIETON]
Niemal miesiąc temu światło dzienne ujrzała wersja reżyserska „Ligi Sprawiedliwości”, nad którą pieczę sprawował Zack Snyder. To ponad czterogodzinny film, ukazujący w pełni autorską wizję reżysera, według której świat zamieszkiwany przez bohaterów z tytułowej grupy pełen, jest zepsucia, mroku i zła. Choć stwierdzenie to jest dalekie od fałszywego w kontekście całego uniwersum DC Comics, miejscami trudno nie prychnąć śmiechem słuchając kolejnych patetycznych przemów wygłaszanych przez herosów, dopatrując się zarysów postaci we wszechobecnej czerni czy widząc jak uosabiający empatię i dobroć Superman bez pardonu i powodu zabija oponenta laserem z oczu… Nie sposób nie czuć się tutaj jak w latach dziewięćdziesiątych, gdzie krwawe i ekstremalne to nowe fajne, a wizja autorska zazwyczaj oznaczała wypchanie dowolnego scenariusza porcją bluzgów i pyskówek, odzianie bohatera w skrajnie niepraktyczną i przekombinowaną zbroję, a głównym tematem komiksu uczynić ludzkie zepsucie, bezprawie, rzeź i krew. Na szczęście już wtedy pojawił się ktoś, kto tak jak ja miał dość tego ekstremalnego absurdu i postanowił wprowadzić DC Comics na właściwy tor. I naprawdę szkoda, że Zack Snyder nigdy nie przeczytał jednego z ciekawszych komiksów tego wydawnictwa.
„Kingdom Come” Marka Waida i Alexa Rossa opowiada alternatywną historię świata DC, dziejącą się kilkadziesiąt lat w przyszłości, w czasie których zdążyło się sporo pozmieniać. W świecie targanym terrorem i szalejąca zbrodnią pojawiło się nowe pokolenie bohaterów. W odróżnieniu od sztandarowych herosów, których od lat znała ludzkość, ci nie bali się pobrudzić sobie rąk. Zwalczanie ognia ogniem stało się nagminną praktyką, i nawet wizualna granica między złoczyńcą a superbohaterem zaczęła się zacierać. Zjednujący sobie sympatię ludności nowi anty-bohaterowie zaczynają sukcesywnie wygrywać w nieformalnym wyścigu po popularność, a rozwiązywanie problemów z przestępczością w „starym stylu” przestaje wystarczać. I choć trudno odmówić nowym herosom skuteczności, zniszczenia na dużą skalę, wszechobecna brutalność i jawne pozbawianie życia nie są najlepszym wzorem do naśladowania…
Skala ich działań odciska swoje piętno nie tylko na szarych, zwykłych ludziach, ale także prawdziwych superbohaterach. W szczególności na Supermanie, który wskutek poniesionej porażki, która doprowadziła do śmierci Lois Lane, zaszył się w swojej samotni pozbawiając ludzkość najbardziej zaufanego protektora. Wraz z nim z czasem do lamusa odeszła niemal cała Liga Sprawiedliwości, zmuszona niejako ustąpić miejsca młodszym, popularniejszym i bardziej dostosowanym do niepewnych czasów. Niestety, ku zaskoczeniu żadnego z czytelników, młodzi gniewni nie są zbyt godni zaufania, a ich brawura prowadzi do…globalnej katastrofy, która pochłania życia kilku milionów osób. Liga musi spróbować zebrać się do kupy, by ponownie przynieść światu nieco starej, dobrej nadziei, ale oczywiście statusu najważniejszych herosów na ziemi nikt nie zamierza oddać walkowerem.
Oczywistym wydawałoby się śledzenie całego komiksowego chaosu z perspektywy odrestaurowanej Ligi Sprawiedliwości, aby po raz kolejny przypomnieć sobie kto jest tym dobrym. Jednakże Waid i Ross prezentują nam niezwykłe wydarzenia z zupełnie innego punktu widzenia. Naszym przewodnikiem po świecie superbohaterskiego konfliktu jest niepozorny wielebny Norman McCay, który nawiedzony przez tajemniczą Zjawę staje się światkiem samospełniających się apokaliptycznych wizji znanych z Biblii. To właśnie ostatnia księga Nowego Testamentu jest kluczowym punktem odniesienia, dla intertekstualnego zrozumienia „Kingdom Come” (co z resztą podpowiada tytuł, brzmiący po polsku „Przyjdź królestwo”). Centralną figurą tej opowieści jest Superman, będący alegorią samego Chrystusa. Jednak, ponownie szturchając w ramię pewnego egzaltowanego reżysera, nie przez jego nadludzkie moce i istnienie „ponad” maluczkimi, a właśnie przywiązanie do ludzi, których stara się czegoś nauczyć. Jego nadrzędną supermocą jest empatia i zrozumienie, a nie rzucanie budynkami, laser w oczach i zamiana wody w wino. I to właśnie ten wzorzec, powracający na Ziemię po wielu latach niebytu, zmuszony jest konfrontować się ze swoją antytezą – Antychrystem. Oczywiście również w wersji komiksowej.
Nowy „idol” publiki – Magog, jest nawet dosłowniejszym zapożyczeniem z apokalipsy Świętego Jana. To jedna z kuszonych przez Szatana postaci, który w rozdziale dwudziestym robi co następuje:
„I wyjdzie, aby uwodzić narody z czterech stron świata, Goga i Magoga, aby ich zgromadzić na bój.” (Ap 20, 8)
Skuszony perspektywą popularności, władzy i potęgi Magog, nie liczy się z moralnością, negatywna opinią społeczeństwa czy swoich oponentów. Jego działania wspierane są przez innych, fałszywych herosów, podobnie jak on czerpiących ikonograficznie z Apokalipsy. Przykładem niech będzie choćby VanBach, dumnie noszący kostium z wyciętym na torsie krzyżem, reprezentujący tym samym brak symbolu utożsamianego z wiarą, czy 666, będący oczywiście liczbą Bestii. Pojawienie się poddanych Diabła, nie tylko zwiastuje nadejście Apokalipsy, ale bezpośrednio do niej doprowadza. Gdy konflikt między frakcjami superherosów zaczyna narastać, w czasie nieuniknionej potyczki możemy zauważyć szereg przewidzianych przez św. Jana znaków końca świata. Widzimy upadek Babilonu, śmierć jednej trzeciej ludzkości, walkę dwóch armii aniołów, spadającą gwiazdę a także siedem pieczęci, ucieleśnionych przez członków Ligi. W czasie walki rozbrzmiewa nawet siedem grzmotów, wziętych bezpośrednio z Apokalipsy.
I zawołał donośnym głosem tak, jak ryczy lew. A kiedy zawołał, siedem gromów przemówiło swym głosem. (Ap 10:3)
Co dociekliwsi doszukują się konkretnych paraleli w postaci poszczególnych członków Ligi Sprawiedliwości, jak choćby Hawkmana, będącego odniesieniem do orła wieszczącego zagładę ludzkości (Ap 8:13). Jednakże jeśli jakaś postać ma być kluczem do filozoficznego zrozumienia całej historii, będzie to Syn Człowieczy. Jednakże pomimo przytoczonego wcześniej akapitu, nie chodzi tu wyłącznie o Supermana. Dychotomię istoty będącej pomostem między tym co boskie, a tym co ludzkie uosabia jeszcze jedna, nieco zapomniana postać. Kapitan Marvel, znany szerzej jako Shazam, jest o wiele bardziej „namacalnym” sposobem ukazania człowieka i boga w jednej osobie. Wszak tym właśnie jest Marvel. Za dnia, zwykłym facetem (minęło wiele lat, więc nie jest już dzieckiem), potrafiącym jednak czynić niesamowite rzeczy stając się nad-człowiekiem, bliższym bóstwom aniżeli ludziom. I choć nie zamierzam dzielić się konkretnymi spoilerami, alegorię Mesjasza czeka niestety podobny koniec, co jego biblijnego oryginału. Ceną przetrwania ludzkości, jest śmierć ich najdoskonalszego reprezentanta, aby jego dziedzictwo wciąż było żywe w pamięci jego świadków.
Oczywiście by wszelakie powiązanie z Nowym Testamentem nie było wyłącznie pustymi odniesieniami, konkluzja całego komiksu powinna silnie rezonować z materiałem z którego czerpie. „Kingdom Come” zostawia nas z poczuciem żalu, ale i niezwykle żywej nadziei. Pokładanej nie w superbohaterach, a w nas samych. Poświęcenie jakiego dokonano ma być lekcją dla każdego z czytelników, że sporów nie wygrywa się ciągłym rozlewem krwi. Brutalność może i jest krótkoterminowym rozwiązaniem, ale nie pomaga z powstrzymaniu konfliktów na szeroką skalę w przyszłości. Oko za oko i te sprawy. To wszystko pięknie współgra z komentarzem na temat przesadnej ekstremy i testosteronu, jakim ociekały komiksy w tamtym czasie.
Lata dziewięćdziesiąte, w których została opublikowana omawiana miniseria były wyjątkowo niewdzięczne jeśli chodzi o mainstreamowy komiks superbohaterski. Niemal każdy istniejący heros został wtedy „utwardzony”, czyli ubrany w nowy kretyński, krzykliwy kostium pełen zbędnych, najlepiej metalowych elementów, zaczął używać ostrzejszego języka, przestał stronić od intensywnej przemocy i rozlewu krwi, a nawet niejednokrotnie dostawał nowy alias, aby brzmieć bardziej ekstremalnie. Oczywiście z perspektywy czasu nietrudno zauważyć jak infantylne jest to myślenie, jednak w czasach popularności Spawna, Lobo, Cable’a czy ukochanego przez wszystkich Wolverine’a nie było popularniejszego trendu. Jednak biorąc pod uwagę skąd wywodzili się naczelni bohaterowie DC Comics, decyzja ta zaczęła zastanawiać wielu fanów ich klasycznych inkarnacji. Sam Mark Waid mówił o swoim komiksie:
Pomysł, wg. którego nowe postaci musiały być szorstkie, brutalne i ciągle ze sobą walczyć, bez żadnego faktycznego poczucia humanizmu był z jakiegoś powodu znacznie popularniejszy. Na pewno bardziej świeży niż ich staromodna wersje. Bohaterowie twojego taty, tacy jak Superman, Batman i Wonder Woman. Stara gwardia…Właśnie temu chcieliśmy się sprzeciwić, w bardzo konkretnym momencie historii. Gdybyśmy dziś pisali tę historię, mogłaby nie mieć już takiego wpływu. Musielibyśmy odnieść się i reagować na inne rzeczy, tożsame dla innych czasów.
Dlatego też nie powinien nas dziwić dobór artysty, który zilustrował cały komiks. Alex Ross kojarzony jest głównie z monumentalnymi, bogatymi w szczegóły akwarelami, przedstawiające komiksowych bohaterów niczym antyczne posągi. Dodatkowo ogromna dawka realizmu pozwala idealnie przyjrzeć się reakcjom postaci, oddanym tak realistycznie jak na fotografii. Dzięki temu podejściu do kreowania poczucia siły i specyficznego monumentalizmu, Ross wydawał się idealnym kandydatem do ukazania „oldschoolowych” bohaterów, takimi jak byli postrzegani w czasach swojej świetności. Jako więksi niż samo życie, a jednocześnie tak nam bliscy i nam podobni. Najlepsza wersja nas samych. Co zresztą współgra z nieformalnym podziałem między Marvelem a DC. Superbohaterowie od Marvela pisani są tak, abyśmy mogli się z nimi utożsamiać. Mają szereg ludzkich wad i przywar, abyśmy lepiej mogli ich zrozumieć. Z kolei herosi DC mają być superbohaterami w starszym rozumieniu tego słowa. Są postaciami, które mają służyć nam za wzór. Powinniśmy czuć się zainspirowani, aby wydobyć z siebie to co najlepsze. I (uwaga, hot take) tak jak w przypadku przytaczanej nieraz świętej księgi, ich perypetie powinny być traktowane jako alegorie uniwersalnych lekcji moralnych. I ewentualnie rozrywka.
I to właśnie z tego względu na samym wstępie przytoczyłem dzieło pewnego specyficznego reżysera, bowiem jako fana uniwersum DC Comics od wielu lat, nie mogę uwierzyć jak bardzo z ich naczelną dyrektywą mija się człowiek, mający swego czasu stworzyć podstawy filmowego świata na ich podstawie. Fakt, że Superman rozłoży ręce niczym cieśla z Nazaretu konający na krzyżu i wyda się ludziom w ofiarę, nie zmieni faktu, że później będzie pełnoprawnym mordercą i siewcą zniszczenia. Wszystkie metafory o aniołach, chóralne śpiewy i dzida z kryptonitu nie przysłonią faktu, że nie o to chodzi w bohaterach DC. Ich boskość nie powinna być pretekstem do oddawania czci ich pompatycznym, przesadnie poważnym i potężnym wersjom, które wieszczą koniec naszego smutnego świata. Liga Sprawiedliwości ma być promykiem nadziei w ponurym świecie, podczas gdy w świecie Zacka Snydera większość ciemności zionie z pustych i smutnych spojrzeń członków grupy. Choć pewnie nie chciałby tego przyznać, „Kingdom Come” jawnie pokazuje absurd działań podobnych mu scenarzystów czy reżyserów i ich kuriozalne konsekwencje. Może gdyby Snyder, albo Rob Liefeld przeczytali w życiu chociaż jeden komiks o Lidze Sprawiedliwości, zrozumieliby czemu pokochały ich miliony. I czemu oni mogą tylko aspirować do takiego statusu.