“Coda, tom drugi”, czyli postapokaliptyczny romans w niesamowitych barwach [RECENZJA]
Coda jest trudnym do oceny komiksem. Składa się z tylu niekompatybilnych elementów, że budzi jednocześnie zachwyt oraz irytację. Ale może to dobrze? W końcu to te “letnie” dzieła sztuki zostają najszybciej zapomniane przez odbiorców. Tymczasem Coda jest dziełem, które z pewnych względów na długo może osadzić się na dnie naszej pamięci. Naprzemiennie ekscytuje i wkurza, czyli po prostu dostarcza emocje, których doświadczanie jest chyba jedną z ważniejszych składowych obcowania ze sztuką.
Wydawana przez wydawnictwo Non Stop Comics seria jest postapokaliptyczną historią miłosną o quasi-cynicznym bardzie i jego ukochanej potrafiącej siać wokół siebie zniszczenie. Podczas gdy w pierwszym tomie bardzo szybko i chaotycznie została zawiązana fabuła, a i wydarzenia dziejące się wokół bohatera były momentami trudne do określenia, to w drugiej odsłonie nareszcie fabuła staje się o wiele bardziej czytelna. Scenarzysta Simon Spurrier odnajduje odpowiedni rytm, dzięki czemu opowieść o świecie, z którego po wielkiej wojnie prawie w całości zniknęła magia, krystalizuje się na oczach czytelników. W końcu wiadomo, czego tyczy się motywacja bohatera, kim tak naprawdę jest jego ukochana, a także generalnie w jakiej rzeczywistości przyszło im funkcjonować. Pojawiają się również ciekawe przewrotki fabularne – może nie za bardzo spektakularne, niemniej jednak to dobrze, że prosta historyjka z jednowymiarowymi postaciami zaczyna się powoli komplikować.
Oto bezimienny bard chce uratować partnerkę, lecz w międzyczasie okazuje się, że opisywana przez niego niewola wcale nie wygląda tak, jak mogłoby się na początku wydawać. Mimo to mężczyzna nie chce odpuścić, pragnie mieć kobietę tylko dla siebie, dlatego też wpada na fortel, dzięki któremu spróbuje przeciągnąć Serkę na swoją stronę. Innymi słowy, postara się wesprzeć ją w prowadzonej przez nią walce z wewnętrznymi demonami, by nareszcie to niczym niezmącona miłość, a nie wojenne zapędy, determinowała ich wspólną przyszłość. Sęk w tym, że pomóc może jedynie przy wykorzystaniu magii, a o to może być trudno, jako że kilka lat wcześniej doszło w świecie przedstawionym do tak potężnych starć między wrogimi obozami, że elementy ponadnaturalne prawie w ogóle zniknęły. Odnalezienie artefaktów albo stworów związanych z magiczną energią graniczy z cudem, ale kto jak nie bard w imię miłości jest w stanie poradzić sobie z tymi przeciwnościami losu?
Znany z pierwszego tomu fabularny chaos, w drugim tomie już okiełznany, ściśle wiąże się z ekstatyczną warstwą wizualną. Rysownik Matias Bergara zdecydowanie wyprzedza swojego współpracownika. Bergara tworzy niesamowite kadry: często bardzo szkicowo rysuje świat, jak gdyby jeden podmuch miał sfinalizować niedawno minioną apokalipsę. Ogromne pustynne przestrzenie, dziwaczne twarze, magiczne artefakty – czasami wystarczy dosłownie kilka szybkich kresek, by w umiejętny sposób ukazać świat przedstawiony. Bergarze udaje się przede wszystkim zaprezentować niezwykłą dynamikę, jakiej podlegają bohaterowie. A to wszystko dodatkowo jest skąpane w feerii niezwykle nasyconych barw, wśród których dominują głównie ciemne błękity i żółcie.
Choć historia w drugim tomie staje się ciekawsza niż przy okazji pierwszej odsłony, to nadal trudno pozbyć się wrażenia, że Spurrier jest przytłoczony rysowniczą wirtuozerią Bergary. W pisanym przez niego scenariuszu brakuje takiego szaleństwa. Gdyby nie współpracownik, Coda nigdy nie stałaby się popularnym tytułem, lecz raczej utonęłaby w morzu przeciętności. A tak, nawet gdy monologi bohatera stają się przydługie i skoncentrowane ciągle na jednym wątku, to można pozachwycać się kreską, kolorem i odwagą w rysowaniu kolejnych postaci.
Fabuła serii Coda zmierza w dobrym kierunku, czego drugi tom jest najlepszym przykładem. Warto zatem trzymać kciuki za twórców, by starczyło im pomysłów w kolejnych zeszytach, bo jeżeli podtrzymają ten trend, to tym lepiej dla czytelników. Jeden atut w postaci rysunków już mają, teraz trzeba to uzupełnić ciekawszą historią.