Advertisement
FestiwaleFilmyNH+AFF2020Nowe Horyzonty 2020PublicystykaRecenzje

“Szesnaście mgnień wiosny”, albo debiut wymarzony [RECENZJA]

Marcin Kempisty
Szesnaście mgnień wiosny
© Kadr z filmu "Szesnaście mgnień wiosny" / Nowe Horyzonty

Suzanne jest szesnastoletnią dziewczyną znudzoną życiem oraz rówieśnikami. Ciągle dryfuje myślami daleko od dziejącej się przed jej oczami rzeczywistości, nie słucha kolegów i koleżanek w trakcie monotonnych spotkań. Błąka się po paryskich ulicach i liczy na to, że wreszcie w jakiś sposób odmieni się jej los. Z kolei Raphael jest stroniącym od towarzystwa drugoplanowym aktorem w miejskim teatrze. Rankiem zawsze je śniadanie w tej samej knajpie, wieczorami asystuje bardziej doświadczonym partnerom na scenie. Nudzi się i na nic nie czeka. Oczywiście, ich drogi się przecinają, a trudne do zdefiniowania uczucie zaczyna wymykać się spod kontroli. Tylko czy nie jest niczym złym, że ona jest niepełnoletnia, a jej adorator jest dwadzieścia lat starszy?

Urodzona w 2000 roku Suzanne Lindon reprezentuje nowy, jeszcze nierozpoznany głos w światowym kinie. Wychowana przez artystycznie uzdolnionych rodziców, uczęszczająca do prestiżowych szkół, weszła na canneńskie salony z odwagą godną doświadczonych twórców. Już w swoim debiutanckim filmie, gdzie jednocześnie obsadziła siebie w roli głównej, rozbija kilka istniejących mitów na temat relacji damsko-męskich. Dyskutuje z mocno zakorzenionym w kulturze obrazem młodych dziewcząt flirtujących ze starszymi mężczyznami. Na dodatek prezentuje niezwykłe obycie w dziedzinie kinematografii, kiedy bez cienia zawahania sięga po wzory zaproponowane przez największych reprezentantów tej sztuki. Szesnaście mgnień wiosny jest naprawdę bezczelnie dobrym debiutem, o którym powinno się jak najwięcej mówić.

Wydaje się, że francuski film nie powinien wzbudzać aż takich emocji, zwłaszcza z powodu środków artystycznych wykorzystanych przez Lindon. Zgodnie z metodą zaproponowaną przez Maurice’a Pialata, innego wybitnego reżysera znad Sekwany, którego film Za naszą miłość jest zacytowany poprzez umieszczenie plakatu na ścianie pokoju bohaterki, autorka nie jest skora do szybkiego ujawniania prawdziwych motywacji granej przez nią postaci. Ba, nawet po ostatniej scenie w głowie widza powinien powstać swego rodzaju dysonans. Na przestrzeni ponad 70 minut nie pojawiają się wyraźne dowody świadczące o konkretnych przemyśleniach Suzanne. Lindon konsekwentnie przedstawia dziewczynę jako inteligentną i zamkniętą w sobie duszę, która poszukuje poważniejszych uczuć mogących przywrócić ją do normalnego funkcjonowania. Więcej dzieje się na drugim planie, gdy kamera spogląda na okładki książek i teatralne afisze, aniżeli w dialogach między protagonistami. Narratorka jest tak samo milcząca jak Raphael i jego młoda “kochanka”, gdy z trudem przychodzi im dyskusja na temat właśnie doznawanych przeżyć. 

Styl Szesnastu mgnień wiosny jest zimny, choć niekiedy pojawiają się bardziej ckliwe partie w postaci wspólnych tańców – zarówno w barze, jak i na scenie teatralnej. Często pojawiają się zbliżenia na twarze bohaterów, jak gdyby dało się przeniknąć skórę i w pełni poznać myśli przebiegające przez głowę. Lindon skutecznie balansuje między artystycznym kinem, dla którego często cechą charakterystyczną jest “chłodna wiwisekcja relacji międzyludzkich”, a uroczą, niemalże mainstreamową, tragikomedią romantyczną, w której opowiada się o dwójce ludzi nie do końca dostosowanych do życia w społeczeństwie. Pragnących jedynie ciepła drugiego ciała i możliwości przeprowadzenia szczerej rozmowy.

Szesnaście mgnień wiosny
© Kadr z filmu “Szesnaście mgnień wiosny” / Nowe Horyzonty

Ale, jak już wcześniej zostało wspomniane, istotnym przesunięciem jest sięgnięcie po optykę dziewczęcą. Wreszcie to nie męska perspektywa jest dominująca, gdy ukazywany jest niby-romans między osobami z innych pokoleń. Dzięki temu zabiegowi w końcu widzowie nie mają do czynienia z charakterystycznym przedstawieniem mitu “lolitki” znanym chociażby z prozy Nabokova/filmu Kubricka, ewentualnie z powieści Nuda Alberto Moravii. Wreszcie wchodząca w dorosłość kobieta nie jest stereotypową modliszką o pustej głowie i rozbuchanych marzeniach. Suzanne w Szesnastu mgnieniach wiosny ma prawo do swobodnego wyboru obiektu uczuć a także do ich nieskrępowanej manifestacji. Oczywiście, Lindon unika wizualnych jednoznaczności, dlatego też czule i metaforycznie przedstawia rozwój związku swojej bohaterki. Naturalnie, po filmie nadal pozostaje pytanie, na ile relacja dwóch osób, które różni niemalże wszystko, może się w pełni zrealizować. Jednakże abstrahując od tego wątku, warto docenić artystkę za celne oderwanie się od dominującej w sztuce narracji narzuconej przez męskich przedstawicieli tego zawodu. 

Prezentowane na Festiwalu Nowe Horyzonty Szesnaście mgnień wiosny to przyjemnie odświeżające mikrodzieło o miłości jako szansie na przełamanie życiowego impasu. Minimalizm środków, swego rodzaju eliptyczny kształt całości, odwaga w dyskutowaniu z całą historią sztuki, a jednocześnie sięganie po nieoczywiste nawiązania. Ko oglądał filmy Maurice’a Pialata, ten wie, jakim wymagającym formalnie był on twórcą. To wszystko pozwala stwierdzić bez cienia zawahania, że film Suzanne Lindon jest niezwykle istotnym debiutem. Zazwyczaj jest tak, że artyści w swoich pierwszych próbach starają się za wszelką cenę zaszokować. Powiedzieć dosłownie wszystko, co im chodzi po głowie. Tymczasem młoda reżyserka i aktorka postawiła na jak najmniejszą liczbę słów. To i tak nie przeszkodziło jej w dotknięciu wielu ważnych kontekstów. Oby jej kariera potoczyła się ścieżką wytyczoną w omawianym debiucie, a nagrody na festiwalu w Cannes będą dla niej na wyciągnięcie ręki.

Ocena

7 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.