Advertisement
FilmyKinoRecenzjeStreaming

“Irlandczyk”, czyli opowieść jest dobra na wszystko [SPOILEROWA RECENZJA]

Marcin Kempisty

Słowem wstępu: dzięki znakomitej recenzji kolegi Michała, którą można przeczytać na Filmawce, postanowiłem napisać odrobinę innego rodzaju tekst na temat Irlandczyka. Skoro można już zapoznać się z pełnoprawną, bardzo szczegółową, a mimo to bezspoilerową recenzją filmu Martina Scorsesego na naszym portalu, to dublowanie treści kompletnie mija się z celem. Z tego też względu pozwolę sobie na zdradzającą fabularne szczegóły refleksję dotyczącą najnowszego filmu autora Wściekłego byka. Skupię się na kilku wątkach, które z różnych przyczyn wydały mi się interesujące i godne rozwinięcia. 

I

Irlandczyk to film, o którym powstaną tysiące tekstów analitycznych na całym świecie. Nie dość, że jego autorem jest jeden z najpopularniejszych obecnie żyjących reżyserów, to jeszcze obrana przez Scorsesego strategia wręcz zachęca do wyrażania własnych opinii. To nie jest produkcja do intymnego przeżuwania, skłaniająca do samotnych spacerów pełnych kontemplacyjnej zadumy. Oczywiście, na przestrzeni prawie trzech i pół godzin pojawia się sporo wzruszających momentów, zwłaszcza w okolicach zakończenia, niemniej jednak wydaje się, że seans z biegiem czasu przemienia się w rodzaj emocjonalnego współuczestnictwa w epokowej chwili dla medium filmowego. Coś się ewidentnie kończy, a o takich momentach – schyłkowych, wieńczących pewne etapy – chce się najżywiej dyskutować.

Wiele elementów składa się na to poczucie końca. Najważniejszy dla filmu kwintet – Scorsese, De Niro, Pacino, Pesci i Keitel – przeżył łącznie 388 lat, więc jego członkowie będą się powoli wypisywać z tego zespołu. Nie ma co owijać w bawełnę, każdy widz w pewnym momencie seansu poczuje unoszącą się nad postaciami śmierć, tym razem jeszcze owiniętą w gatunkowy gorset gangsterki, ale już przeciskającą się do naszej rzeczywistości. Na nic cyfrowe odmładzanie, fotoszopowe wygładzanie twarzy, “zniebieszczanie” oczu De Niro, czy dokładanie kolejnych warstw owłosienia na czaszki oglądanych mężczyzn. Co się stało, to się nie odstanie, być może Scorsese wygra wyścig z kostuchą i zdąży nakręcić jeszcze kolejny film, ale to nie ma żadnego znaczenia. Irlandczyk został naznaczony piętnem testamentu, nie tylko jednego artysty, ale całego pokolenia, które razem z nim tworzyło panoramę amerykańskiego kina na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat. 


Przeczytaj również: “Wiek niewinności”, czyli nowojorska elita w ujęciu Martina Scorsesego [RECENZJA]

Rzeczą znamienną jest, w jaki sposób widzowie obchodzą się ze wspomnianym widmem śmierci. Na podstawie reakcji po pierwszych pokazach można wysnuć wniosek, że znakomita większość przede wszystkim skupia się na wyszukiwaniu nawiązań i remiksów dokonanych na materiale wykorzystywanym przez Amerykanina w jego wcześniejszych produkcjach. Tu coś z Kasyna, tam z Chłopców z ferajny, gdzieś jeszcze wspominki o filmach, w których po raz pierwszy pojawiali się Keitel i ferajna. Niby to zachowanie jest w pełni uzasadnione, ale przy okazji bywa bardzo zdradliwe, bowiem sprzed oczu może przez to uciec, przynajmniej według mnie, sedno ostatniego dzieła Scorsesego. Wydaje się, że tym razem nie chodzi o zabawę w kino, a o snucie opowieści samej w sobie.

II

Pierwsza scena Irlandczyka zaprojektowana jest w dobrze znany, acz w kontekście całego filmu bardzo intrygujący sposób. Kamera powoli włóczy się po korytarzach domu starców, obserwując zgromadzonych pacjentów oraz opiekującą się nimi kadrę medyczną. W pewnym momencie wjeżdża do większego pomieszczenia, wykonuje skręt w lewo i wyławia samotnego mężczyznę siedzącego na wózku inwalidzkim. Postać jest obrócona tyłem, potrzeba chwili, by na ekranie pojawiła się starsza, pomarszczona twarz, na której szczycie znajduje się jeszcze trochę siwych włosów. Wtem, bez żadnej zapowiedzi, rozpoczyna się opowieść.

Irlandczyk

Jeżeli kiedykolwiek wysłuchiwaliście historii sprzed wielu lat snutych przez babcię, lub dziadka, to doskonale znacie schemat wykorzystany przez Scorsesego. Na początku autor opowieści zarzuca odbiorcę nieznanymi nazwiskami, trudno wszystko poskładać w sensowną całość, pomieszanie tajemniczych postaci z wydarzeniami bez odpowiedniego kontekstu stwarza teren nie do przebycia. Dopiero z czasem ujawniają się w tym galimatiasie szyk, porządek, początek i koniec. Gawęda zaczyna nabierać kolorów i kształtów, puzzle powoli trafiają na swoje miejsce, a z chaosu wyłania się mozaika przeżyć składająca się na postać, z której ust wypływają kolejne słowa.

Przeczytaj również:  KoЯn – 30 rocznica nu-metalowego debiutu [RETROSPEKTYWA]

Porzucając kwestie związane z genezą powstania tego scenariusza (zaznajomieniem się De Niro i Scorsesego z książką spisaną przez prawdziwego Franka Sheerana), należy pamiętać o strukturze całego filmu. Widzowie mają bowiem do czynienia z narratorem absolutnie niegodnym zaufania. Dopiero ostatnie sceny są przedstawiane tak, jak gdyby wydarzyły się “naprawdę”. Dopóki jednak widzowie nie obserwują starości protagonisty w domu starców, dopóty obcują z historią przez niego opowiadaną. To ma wręcz fundamentalne znaczenie dla kreacji głównego bohatera, ale także dla wniosków, jakie można z jego narracji wysnuć.


Przeczytaj również: “Historia małżeńska” – I że cię nie opuszczę, aż do… [RECENZJA]

A piętrzy się ona niemiłosiernie, przypominając powieść szkatułkową. Rozpoczyna się od Sheerana wiozącego swojego kumpla (Pesci) i ich żony na ślub, zauważona po drodze stacja benzynowa wyzwala w pamięci obrazki pierwszego spotkania mężczyzn właśnie w tym miejscu, aż w końcu na jakiś czas znika wątek podróży, by zastąpił go fragment dotyczący pierwszych przekrętów robionych przez głównego bohatera. Przytaczane epizody wyrastają z jednego pnia, a później rozgałęziają się w różnych kierunkach, w zależności od tego, jakie skojarzenie przyjdzie do głowy autora. 

Frank widzi siebie w roli wyraziciela woli potężniejszych od niego ludzi. Nie jest spiritus movens najważniejszych zmian zachodzących w świecie przedstawionym. Regularnie dokonuje egzekucji, zdecydowana większość scen przemocy wynika z podejmowanych przez niego działań, aczkolwiek te działania rzadko wynikają z jego decyzji. Sheeran jest cynglem do wynajęcia, mordercą na zlecenie, rękoma Opatrzności, przy czym w pewnym momencie wierność staje się dla niego istotniejsza od zarabianych pieniędzy. Jego nie da się kupić, przeciągając na swoją stronę. Nie da się go skłonić do zdrady. Kto dał mu szansę na wyzwolenie się z życia prostego kierowcy ciężarówki, ten ma nad nim kontrolę, będąc panem życia i śmierci. Co znamienne, tytułowy Irlandczyk wcale się tym faktem nie przejmuje. Nie dokonuje nawet analizy tego stanu rzeczy. It is what it is.

III

A może to jest kłamstwo, w które wszyscy chcą uwierzyć? Wszak widzowie często nie poddają w wątpliwość opowieści prowadzonej przez pierwszoosobowego narratora, apriorycznie zakładając, że to, co jest na ekranie, “obiektywnie” się wydarzyło w świecie przedstawionym.

Irlandczyk

Któż z nas nigdy nie próbował się wybielić, niech pierwszy rzuci kamieniem. W ludzkiej naturze leży odsuwanie od siebie choćby cienia podejrzeń. Trudno, zwłaszcza w obliczu rychło nadciągającej śmierci, dokonać szczerego rachunku sumienia i wywlec na światło dzienne wszystkie popełnione grzechy. Frank nie jest wyjątkiem. Nie sposób uwierzyć w jego historię, że nigdy nie podjął samodzielnej decyzji o odstrzeleniu jakiegoś delikwenta, że zawsze musiał oczekiwać na porozumiewawcze puszczenie oka przez szefa, dające zielone światło do wykonania mokrej roboty.

Spójrzmy bowiem na rozwój wypadków: Sheeran wchodzi do tego środowiska, eliminuje przeciwników, jego koledzy powoli umierają, aż na samym końcu pozostaje już sam na placu boju, opuszczony przez pobratymców zabranych przez śmierć. Jest ostatnią osobą noszącą w sobie pamięć o minionych czasach. Nikt nie podważy jego relacji, nie znajdą się świadkowie pamiętający zupełnie inny przebieg wypadków.

Przeczytaj również:  Sophie – „Sophie” [RECENZJA]
IV

Z podanych wyżej powodów wolę myśleć o Irlandczyku jako eksperymencie przeprowadzonym na zbiorowej pamięci. Scorsese, niczym wciąż uczący się demiurg, bada, za pomocą których narzędzi jest w stanie wzbudzić w widzu określone emocje. Jak można wysnuć z lektury pierwszych recenzji, Amerykanin ów zabieg przeprowadza z sukcesem.

By tak się stało, reżyser sięga po dwa niezwykle silne bodźce: nostalgię i poczucie śmierci. Najpierw opakowuje historię w gangsterskie sreberko, co od razu uruchamia wspomnienia wcześniejszych zrobionych przez niego filmów. Poczucie obcowania z dziełem wieńczącym pewien etap życia stymuluje część umysłu odpowiedzialną za wydawanie ocen. Trudno bowiem skrytykować kogoś na finiszu jego wędrówki, gdy przebyta droga obfitowała w tyle istotnych prac. Ponadto, jak już zauważyło wielu artystów, nostalgia za minionymi latami nakłuwa krytyczne nastawienie, sprawia, iż człowiek się roztkliwia i zaczyna już bardziej oglądać film z własnej przeszłości oraz wcześniejszych produkcji autora, a nie tylko to, co w danej chwili dzieje się na ekranie.

Co do śmierci, to oczywiście jest ona obecna od pierwszej minuty seansu, regularnie zbierając żniwo, ale najboleśniej pojawia się przy bohaterze w ostatnich fragmentach filmu. Swoją kosą smyra najczulsze struny odbiorców, zwłaszcza tych obawiających się starości i powiązanej z nią samotności. Jej namacalna bliskość unieważnia wcześniejsze działania bohatera. Sheeran przestaje być bezlitosnym gangsterem, przeistaczając się w schorowanego, skazanego na rychłe odejście mężczyznę. Jego “chwała” przeminęła, utonęła w odmętach upływającego czasu. Pozostała mu tylko do opowiedzenia zapamiętana historia.

V

W tym momencie ujawnia się cała wielkość (i, paradoksalnie, małość) ludzkiej egzystencji. Scorsese wspaniale udowadnia, czym w swej istocie jest sztuka. Na samym końcu filmu okazuje się, że nie ma znaczenia, kto z kim i dlaczego, czy kto kogo i za co. Nazwiska odchodzą w zapomnienie, już zajmująca się Sheeranem pielęgniarka przyznaje się do nieznajomości nazwisk osób, które wcześniej trzęsły światkiem przestępczym. Ludzie ulatują tak szybko, jak skutki dokonanych przez nich czynów.

Pozostaje tylko opowieść, nieistotne, czy mająca potwierdzenie w rzeczywistości. Chodzi o sam rytuał opowiadania, wskrzeszania przeszłości. Tak jak to było pokazane w animacji Coco  o kim się pamięta, ten będzie żyć wiecznie.

Dlatego nie należy traktować Irlandczyka jako kolejnego filmu gangsterskiego. W najnowszym dziele autora Wieku niewinności chodzi bardziej o zaprezentowanie wspaniałości tkwiącej w samej istocie opowiadania. Czymś szczególnym jest bowiem powstała więź, niezwykle intymna, bazująca na wierze w dobre intencje, pomiędzy autorem a słuchaczem.

Nie trzeba rozszyfrowywać znaczeń, rozwiązywać zagadek, wystawiać ocen. Znacznie lepiej jest poddać się najbardziej pierwotnej formie przekazywania wiedzy. Scorsese sięga do korzeni kultury, opowiadając o opowiadaniu jako najlepszej formie “chwytania” czasu, zamykania go w narracyjnej kropli bursztynu, aż w końcu budowania w sobie obrazu wieczności. Kto bowiem wsłuchuje się w historie przekazywane z pokolenia na pokolenie, ten niesie w sobie świat. A kto przekazuje je dalej, ten wygrywa ze śmiercią.

+ pozostałe teksty

Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville'a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"BlacKKKlansman", "Czarną Panterę", "Rób, co należy"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.