Advertisement
NetflixRecenzjeSeriale

“Ratched”, czyli niepotrzebne żerowanie na klasyku [RECENZJA]

Marcin Kempisty
Ratched
Źródło: Netflix

Fabryka Ryana Murphy’ego pracuje w najlepsze. Już w tym roku na Netfliksie pojawił się drugi sezon The Politician i miniserial Hollywood, a przed widzami jeszcze zimowa premiera musicalu The Prom z Meryl Streep i Nicole Kidman na pokładzie. Tymczasem we wrześniu na platformie streamingowej ukazała się od dawna wyczekiwana opowieść o początkach pracy Mildred Ratched w charakterze pielęgniarki szpitala psychiatrycznego, której późniejsze losy zostały zaprezentowane w Locie nad kukułczym gniazdem autorstwa Milosa Formana. Oczywiście ta postać pojawiła się także w książce Kena Keseya, aczkolwiek w tekście nie będzie podejmowany wątek prozy, na podstawie której zbudowano filmową historię.

Czołówka serialu przypomina dokonania charakterystyczne dla autora American Horror Story. Kilka makabryczno-onirycznych scenek zmontowano we frapujący sposób, dodatkowo okraszono to utworem Dance Macabre autorstwa Camille’a Saint-Saënsa, także nadzieje miłośników twórczości Murphy’ego zostały rozbudzone. Każdy fan bowiem wie, że to w pierwszych sezonach AHS showrunner osiągnął szczyt swoich scenariopisarskich możliwości, podczas gdy później głównie (choć nie zawsze) żerował na wcześniej przepracowanych motywach. Niestety, po seansie wszystkich ośmiu odcinków okazuje się, że Ratched to także recykling chwytów znanych z wcześniejszych propozycji amerykańskiego artysty.

Ratched
Źródło: Netflix

Rzecz najważniejsza: nie ma sensu oceniać serialu Netfliksa przez pryzmat filmowego pierwowzoru. To całkowicie odrębne historie, związane tylko nazwiskiem jednej z głównych postaci. Ratched roku 2020 nijak się ma do tego, jak została ona przedstawiona ponad czterdzieści lat temu. Nie musi to być wadą, warto uszanować autorskie decyzje twórców, niemniej jednak wydaje się, że skoro tak daleko odeszli oni od źródeł, tworząc coś całkowicie nowego, to niepotrzebnie wykorzystali do tego nazwisko znanej bohaterki. Nie będzie nadużyciem oskarżenie Murphy’ego i spółki o żerowanie na znanym tytule w celu rozruszania machiny marketingowej. Można było spokojnie nadać inne nazwisko kobiecie, a wydźwięk całości nie zmieniłby się w żaden sposób. 

Podobnie jak w Hollywood, Murphy wraz z Evanem Romanskym i Ianem Brennanem prezentują widzom historię ulokowaną w latach 40. XX wieku, gdy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nadal żyją w traumie po niedawno zakończonej II wojnie światowej. Twórcy nie chcą jednak zaprezentować historycznie uprawdopodobnionej pocztówki z tamtych czasów. Ratched to z jednej strony bajka zrodzona z fantazji na temat architektury, strojów i muzyki charakterystycznych dla epoki, zaś z drugiej strony to opera mydlana z wątkami kryminalnymi i dyskryminacyjnymi w tle. Po raz kolejny w uniwersum autora Feud zostaje postawiony nacisk na elementy estetyczne – płynne ruchy kamery, kolory i geometryzacja przestrzeni cieszą oczy, sprawiając, że świat przedstawiony umyka racjonalizacji, a staje się retro-wybiegiem Vogue’a. Byle biedna bohaterka, w młodości tułająca się po rodzinach zastępczych, jest w stanie pozwolić sobie na kostiumy rodem z okładek pierwszych stron gazet, na których zresztą wzoruje swój styl w jednej ze scen. Twórcy czasami bawią się światłem niczym w produkcjach noir, czasami przedstawiają korytarze szpitala psychiatrycznego jak gdyby to był hotel znany ze Lśnienia, zaś innym razem projektują ogród i hacjendę rozpuszczonej bogaczki, które przypominają scenografię z Nagle, zeszłego lata.

Przeczytaj również:  „Beetlejuice Beetlejuice”, czyli oficjalnie witamy jesień [RECENZJA]

Ale, co najważniejsze, Ratched jest zbiorem pomysłów znanych z wcześniejszych dokonań Murphy’ego. Sarah Paulson, prywatnie odkrywająca swój pociąg do osób tej samej płci, jest momentami podobna do granej przez siebie bohaterki w American Horror Story: Asylum. Wątek seryjnego mordercy jest już tak zgrany przez Amerykanina, że nie starczyłoby miejsca, by wymienić wszystkie tytuły, w których pojawiał się taki bohater. Szpitale psychiatryczne, krwawe morderstwa, osoby ze zniekształconymi częściami ciała, bogate i zepsute kobiety w stylu heroin granych przez Jessikę Lange, przedramatyzowana ścieżka dźwiękowa, liczne retrospekcje, było, było, było.

Ratched
Źródło: Netflix

Niestety, nie udaje się tych wszystkich elementów zespolić w sensowną całość, choć początek wydaje się bardzo obiecujący. Pojawienie się siostry Ratched w zakładzie psychiatrycznym, do którego chwilę wcześniej trafiła osoba odpowiedzialna za morderstwa księży, jest przedstawione przy wykorzystaniu elementów zarówno horrorowych, jak i komediowych. Scenarzyści umiejętnie lawirują między różnymi środkami wyrazu, kicz mieszając z powagą, by w pełni oddać szaleństwo czasów zamieszkałych przez bohaterów. W końcu czy można za normalnych uznać lekarzy, którzy przy pomocy morderczych kąpieli i lobotomii leczyli pacjentów z homoseksualizmu i melancholii? Tym samym Murphy’emu udaje się celnie uderzyć w sedno problemu – nieracjonalne przyznanie psychiatrom racji na temat podejścia do osób z zaburzeniami psychicznymi. Mimo protestów niektórych środowisk, “zabieg” lobotomii był przez kilkadziesiąt lat stosowany przez lekarzy jako kuracja na wszelkiego rodzaju “patologie”. Pierwsze odcinki serialu są przypomnieniem, że jeszcze niewiele lat temu psychologia była narzędziem opresji wobec ludzi nieakceptowanych ze względu na swoje preferencje seksualne, a same instytucje za to odpowiadające były siedliskami jeszcze większej degrengolady moralnej niż przypadki, którymi się w tych murach zajmowano.

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką: „Atlantyda: Zaginiony ląd” (2001)

Z biegiem czasu stępia się ostrze ataku wymierzone przez scenarzystów, a fabuła traci dynamikę. Zaczyna się opowieść dla opowieści, jałowe prowadzenie historii, które szczerze powiedziawszy nie za bardzo jest interesujące. Czy ona będzie z nią czy z nim, czy on będzie z nią czy sam – wątki metakulturowe/socjologiczne zostają wyrugowane przez miłosne dramy, ckliwe pożegnania i poważne wyznania miłości. Z kolei na samym końcu pojawia się pytanie: po co to wszystko zostało widzom przedstawione? Niegdyś Murphy potrafił mówić prostym, bardzo cielesnym językiem o sprawach społecznie istotnych. Obecnie jednak jego opowieściom wystarcza pary na ledwie wstępne przebłyski, podczas gdy później brakuje pomysłów, jak je skutecznie spuentować. Również Ratched zaczyna się anarchistycznym podejściem do szacownego klasyka kinematografii, lecz później przemienia się w tandetną dramę. Kiedyś pod warstwą kiczu znajdowały się celne sztychy wymierzane społecznej obłudzie, hipokryzji i normującym rzeczywistość stereotypom, a teraz jest tam jeszcze więcej kiczu.

Murphy staje się szacownym klasykiem bałwochwalczo wierzącym w dawno temu wypracowaną metodę pracy. Konserwuje się w charakterystycznych dla jego prac manieryzmach, przez co sygnowane jego nazwiskiem tytuły coraz mocniej odrywają się od rzeczywistości. Wprawdzie wszyscy lubimy bajki na temat przeszłości, niemniej jednak dobrze by się stało, gdyby Amerykaninowi odebrano miliony dolarów i zmuszono go do ponownego wytężenia wyobraźni, przy pomocy której projektował fantastyczne scenariusze. Powtarzają się bowiem obawy wyrażone przy okazji premiery Hollywood – granica autoparodii jest już bardzo blisko i wystarczy fałszywy krok, by została bezpowrotnie przekroczona.

Ocena

5 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

American Horror Story, Hollywood

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.