Advertisement
HBO GORecenzjeSeriale

“Work in Progress”, czyli o ucieczce przed potrzebą autodestrukcji [RECENZJA]

Marcin Kempisty
Work in Progress
fot. Materiały prasowe / HBO

Bywa czasami tak, że człowiek nie za bardzo zapoznaje się z danym tytułem przed jego obejrzeniem. Nie czyta o podejmowanym temacie, nie szuka informacji na temat przeszłości twórców. Sięga po niego z recenzenckiego obowiązku, z powodu znanej twarzy na plakacie, albo z nudów. W takich momentach natknięcie się na prawdziwą perełkę sprawia podwójną radość. Nie dość, że dobry seans zawsze jest w cenie, to dodatkowo rodzi się przeświadczenie, że niewiele zabrakło, by przed nosem przemknęła szansa na przeżycie emocjonalnego rollercoastera, o co przecież nie trudno w obecnych czasach, gdy stacje telewizyjne zewsząd bombardują odbiorców kolejnymi tytułami do obejrzenia. Work in Progress jest właśnie taką produkcją, niezbyt wyraźnie eksponowaną przez platformę HBO GO, a oferującą mnóstwo materiału do przetrawienia. 

Ośmioodcinkowy serial stacji Showtime jest historią czterdziestoparoletniej Abby (Abby McEnany), która mówi o sobie, że jest gruba, brzydka i zakompleksiona. Kobieta nie potrafi odnaleźć choćby odrobiny radości w życiu. Czuje nadchodzącą starość, od rozstania z ostatnią partnerką minęło wiele lat, a na horyzoncie nie pojawia się nikt nowy, kto bardziej by się nią zainteresował. Abby daje sobie zatem ostatnią szansę – zabiera z pracy sto osiemdziesiąt migdałów, każdego dnia odrzucając po jednym z nich. Jeżeli migdały się skończą, a nic się nie zmieni, Abby popełni samobójstwo. Rozpoczynają się rozpaczliwe poszukiwania odrobiny nadziei, a czas ucieka, zwłaszcza gdy ktoś nieopatrznie zjada migdała i zabiera Abby jeden dzień egzystencji.

Work in Progress
fot. Materiały prasowe / HBO

Scenariusz napisany przez grającą główną rolę McEnany, Tima Masona oraz Lilly Wachowski ufundowany jest na szczerej analizie psychiki postaci, której nie układa się w życiu. Twórcy rezygnują z blichtru, przedstawiania wielkomiejskich bolączek, efemerycznych romansów na rzecz realizmu utkanego z empatii i potrzeby oddania sprawiedliwości osobie nieposiadającej wcześniej szansy do wykrzyczenia swojej prawdy. A prawda jest taka, że media i popkultura omijają osoby walczące z kłopotami natury psychicznej, o ile nie są one przedstawione w ekscentryczny, karykaturalny sposób. To właśnie dlatego Abby jest tak ważną bohaterką będącą zwierciadłem dla widzów również borykających się ze smutkiem, poczuciem izolacji, potrzebą ucieczki od wszelkich bolączek. Nie miota się od parodii do tragedii, nie dokonuje przestępczych czynów, nie śmieje się złowieszczo w przypływie frustracji. Ot, żyje ze śmiercią u boku i poszukuje cudu.

Work in Progress jest zatem dramatem z drobnymi elementami komedii. Życie w końcu nie jest tylko Szekspirowską tragedią, więc protagonistka przeżywa także chwile triumfu, gdy udaje jej się, choćby na chwilę, pozostawić za sobą stan depresyjny. Tak się dzieje, gdy poznaje dużo młodszego, będącego po korekcie płci Chrisa (Theo Germaine), co stoi w sprzeczności z jej dotychczasowymi wyborami, jako że zakochiwała się tylko w kobietach. Między bohaterami powstaje uczucie trudne do zdefiniowania, wymykające się spod władzy etykiet, a mimo to gwarantujące im sporo przyjemności oraz poczucia, że poszukiwania drugiej połówki można uznać za zakończone. Abby ma także wokół siebie sporo przyjaciół chętnych do udzielenia wsparcia i podzielenia się dobrym słowem. Tylko jak to wykorzystać, skoro głos wewnętrzny zachęca do autodestrukcyjnych zachowań i przekreślenia wszystkiego, co udało się z trudem osiągnąć?

Serial stacji Showtime to bolesna przypowieść o ludziach, którym los nie podarował ciał i predyspozycji uznanych przez społeczeństwo jako “normalne” i “atrakcyjne”. Wygląd, psychika, orientacja seksualna, każdy z tych aspektów może być źródłem bólu, gdy wokół znajdują się ludzie niewrażliwi na uczucia bliźniego. Scenarzyści słusznie podkreślają, że zwątpienia w sens życia dotykają każdego, kto musi wyszarpywać sobie chwile radości. Przypominają także, że nawet na szczytach rozpaczy człowiek nadal poszukuje ratunku. Żadne rozstanie nie musi być bolesne, przeszłość może być tworzywem zmian i materiałem do przemyśleń, potrzebna jest tylko wiara, że może być lepiej. Manewrowanie między suicydalnym klimatem a swawolą codzienności to najmocniejszy punkt tej produkcji, świadectwo dojrzałości twórców potrafiących opowiadać o sprawach ostatecznych bez nadmiernego patosu i potrzeby moralizatorstwa.

Work in Progress
fot. Materiały prasowe / HBO

Obrana komediodramatyczna konwencja bywa czasami zwodnicza. Poszukiwania prawdy na temat rzeczywistości bywają porzucone na rzecz niepotrzebnego ekscentryzmu. Dzieje się to zwłaszcza wtedy, gdy podczas sesji umiera terapeutka bohaterki. Abby jednak nic sobie z tego nie robi i później regularnie zwraca się do zmarłej kobiety, która powraca z zaświatów, by pomóc byłej podopiecznej. Taki “absurdalny” metafizyczny wątek kłóci się ze sposobem narracji, jest mało zabawnym kwiatkiem do kożucha. 

Z kolei najboleśniejsze momenty przychodzą wraz ze wspomnieniami, gdy protagonistka musi zderzyć się z wiecznie powracającą przeszłością. McEnany umiejętnie oddaje poczucie zakleszczenia w matni codzienności, skutecznie przedstawia skutki ostrzału stereotypami, których jest niewątpliwą ofiarą. Dobrze Work in Progress zestawić z emitowanym przez Showtime w tym samym momencie serialem Słowo na L: Generacja Q, gdzie losy lesbijek pokazywane są w stylistyce glamour, a każda z nich spokojnie mogłaby mieć sesję fotograficzną dla popularnej gazety. Trąci to fałszem i oderwaniem od rzeczywistości, podczas gdy produkcja McEnany jest znacznie skromniejsza, cichsza, a dzięki temu bliższa celnego ujęcia tendencji suicydalnych u osób walczących z wewnętrznymi demonami. 

Scenarzyści nie cackają się z bohaterką, każą jej notorycznie wywlekać trudności na światło dzienne, dzięki czemu udaje się rzecz niesłychana: ciągłe przegadywanie emocji nie jest artystycznym skonwencjonalizowaniem i zbanalizowaniem traum, lecz przynosi oczyszczenie i daje szansę na przemianę, zarówno bohaterce, jak i odbiorcom. Cudownie niejednoznaczne, bardzo subtelne zakończenie pierwszego sezonu stanowi kwintesencję wszystkich ośmiu odcinków. Choćby świat się walił, to zawsze jeszcze jest jutro. Choćby ciemność czule witała strudzoną duszę, to zawsze znajdzie się światełko, w którego stronę człowiek zechce podążać. Może dla niektórych tym światełkiem stanie się właśnie seans serialu Work in Progress.

Ocena

7 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Better Things", "Specjalistę od niczego", "The L Word: Generation Q"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.